Karczochy, CIA i LSD – czyli o co chodzi z tym MK ULTRA?
Artykuły powiązane
Mniej więcej w połowie serialu [SPOILER ALERT!] pojawia się sugestia, że paranormalne zdolności jednej z bohaterek mogą być skutkiem udziału jej matki w programie MK Ultra [/SPOILER]. Wątek ten potraktowany jest co prawda nieco zdawkowo, podobnie jak i inne nawiązania do kultury psychodelicznej (jak chociażby znany z „Odmiennych stanów świadomości”[1980] motyw komory do deprywacji sensorycznej), ale co bardziej uważnemu widzowi może zapalić się w głowie lampka. Niby każdy średniozaawansowany psychonauta coś tam o rządowych eksperymentach z LSD słyszał, kryptonim MK ULTRA wielu obił się o uszy, ale o co dokładnie chodziło? Jeśli waszej ciekawości nie zaspokaja powtarzanie miejskich legend czy strzępki wiedzy z Wikipedii, zapraszam do lektury.
Jeżeli najlepszym sposobem na spędzenie kwasowego tripa wydaje się Wam leżenie na polanie i gaworzenie o uniwersalnej miłości, to tylko dowód na to, że słuchanie sajtransów rzeczywiście zabija wyobraźnię… Znacznie bardziej kreatywnie do LSD podchodzili funkcjonariusze Centralnej Agencji Wywiadowczej i to na dekadę przed Merry Pranksters i Latem Miłości. Okazuje się, że nieuprzedzone jeszcze pogadankami Leary’ego, chłopaki z CIA potrafiły wymyślić dziesiątki niekonwencjonalnych zastosowań dla Trudnego Dziecka doktora Hoffmana…
Pewnie wszyscy słyszeli o sztandarowym przykładzie zainteresowania amerykańskiego wywiadu psychedelikami – programie MK-ULTRA – chociażby za sprawą „Facetów, którzy gapią się na kozy”, czy niesławnego samobójstwa Franka Olsona. W istocie ten rozpoczęty w 1953r. projekt był największym przedsięwzięciem CIA dotyczącym niestandardowych technik wywiadowczych (bowiem nie testowano w nim tylko LSD, jedną z ulubionych zabaweczek wywiadowców było upiorne BZ (3-Chinuklidynobenzylan), do którego stosowania nawiązywała „Drabina Jakubowa”[1990]), nie powstał jednak w próżni, będąc jedynie zwieńczeniem kilku innych programów. Począwszy bowiem już od końca Drugiej Wojny Światowej amerykańskie służby specjalne, świadome zbliżającego się konfliktu ze Związkiem Radzieckim, intensywnie interesowały się wszelkimi niestandardowymi technikami wywiadowczymi, które mogłyby dać Ojczyźnie Wolności przewagę nad Czerwonymi.
U źródeł harców z kokainą, podrzucaniem kolegom z biura LSD do porannej kawki, czy prowadzeniem tajnych burdeli w San Francisco (cierpliwości…) stała rozpoczęta w 1945 operacja PAPERCLIP (funfact: wspominają o niej w filmowym „Kapitanie Ameryce”). Dość dobrze opisany projekt miał na celu pozyskiwanie uzdolnionych nazistowskich naukowców, którzy w zamian za ratowanie skóry zgodziliby się pracować dla amerykańskiego wywiadu (niezły dil, jeśli grozi Ci Norymberga). Choć większość badaczy specjalizowała się w broni rakietowej, czy fizyce, co najmniej ośmiu z nich (w/g autorów „Acid Dreams”- Martina Lee i Bruce’a Shlaina, recenzja w ‚Spliffie’ #51) zostało zwerbowanych przez U.S. Army Chemical Corps, gdzie pracowali nad gazami paraliżującymi układ nerwowy i superhalucynogenami. Choć Armia miała swoje własne pomysły na kreatywne spędzanie czasu na tripie (na przykład idee fixe major-generała Williama Creasy’ego było rozpylanie LSD za liniami wroga w ramach „wojny psychodelicznej”, biedaczek nie mógł ścierpieć, że nie pozwolono mu na przeprowadzenie testu tej taktyki w nowojorskim metrze; nota bene – sam termin „tripowanie” na określenie kwasowego odurzenia zaczął być używany właśnie przez amerykańskich wojskowych) , wśród badanych zastosowań halucynogenów pojawił się też pomysł wykorzystania środków chemicznych przy przesłuchaniach – bądź w charakterze kolejnego środka nacisku, bądź po prostu jako mitycznego „serum prawdy”. W tym momencie doświadczeniami Armii zainteresowało się świeżo utworzone CIA.
Utworzoną w 1947 Centralną Agencję Wywiadowczą szczególnie zainteresował prowadzony przez Marynarkę Wojenną przy wsparciu naukowców pozyskanych podczas „PAPERCLIP” projekt CHATTER. Jak sama nazwa wskazuje – milusińskich oficerów marynarki zajmowało uzyskanie substancji, która skłoniłaby przesłuchiwanych do wyjawienia tajnych wiadomości – najlepiej w sposób nieświadomy i niemożliwy do przypomnienia sobie po przesłuchaniu. Wśród typowanych do roli serum prawdy znajdowały się kokaina i meskalina (którą zaproponował prowadzący projekt Charles Savage, zainspirowany eksperymentami jakie z ekstraktem peyotlu prowadzili naziści, zadanie miał o tyle ułatwione, że w jego zespole znajdował się za sprawą ‚PAPERCLIP’ dr Hubertus Strughold, który współpracował z „badaczami” z Dachau), spore nadzieje wiązano także z … ekstraktem konopi indyjskich uzyskanym przez OSS (Office of Strategic Services, poprzedniczka CIA), które wręcz funkcjonowało pod kryptonimem TD (od „Truth Drug” – panowie nie wykazali się błyskotliwością). Choć ostatecznie żadna z typowanych w projekcie CHATTER substancji nie okazała się szczególnie przydatna, to sama idea zmiękczania przesłuchiwanych za pomocą środków psychoaktywnych zainspirowała przyglądających się uważnie badaniom Marynarki pracowników CIA, którzy niewiele później zaczną eksperymentować z nową, obiecującą substancją sprowadzaną z laboratoriów szwajcarskiego Sandoza…
Zanim Agencja zaczęła zaopatrywać się w Delysid (pod taką handlową nazwą funkcjonowało LSD-25 w katalogu Sandoza), zniechęciwszy się co do rozmaitych substancji-kandydatów na „serum prawdy”, koncentrowała się na dwóch technikach przesłuchań wspomaganych chemikaliami: „narkohipnozie” i traktowaniu delikwenta koktajlem dragów o przeciwnym działaniu (np. barbituranami i amfetaminą). Obydwie techniki jednak okazywały się mało skuteczne, druga z nich była ponadto skrajnie niebezpieczna dla przesłuchiwanego (nie, żeby było to aż tak istotne, pamiętajmy jednak, że CIA szukała także sposobów na „dyskretne” wydobywanie informacji – bez świadomości ofiary). Tymczasem już od 1947 w prasie naukowej pojawiają się wzmianki o nowym, potężnym halucynogenie aktywnym w niezwykle małych dawkach – autorem pierwszych publikacji na temat LSD był dr Werner Stoll – syn dyrektora Sanodza i bliski współpracownik Alberta Hofmanna. Jego pracami szybko zainteresował się amerykański wywiad – w obawie, że własne badania nad LSD zaczęli już Sowieci (w istocie było to więcej niż prawdopodobne, ale CIA nie dysponowało wtedy na to żadnymi dowodami). Efektem tego zainteresowania były ogromne zamówienia Delysidu złożone między 1950 a 1951 w ramach projektu BLUEBIRD (natomiast pierwsze próbki LSD zostały sprowadzone do stanów przez cywilnych naukowców już w 1949 roku – dokonali tego Max Rinkel i Robert Hyde, ten drugi dokonując autoeksperymentu został zaś pierwszym ukwaszonym człowiekiem na Zachodniej Półkuli).
Rozpoczęty w 1949 i objęty najwyższą klauzulą tajności (z obawy przed kompromitacją świeżo założonej Agencji) BLUEBIRD miał skupiać wszystkie drobne projekty CIA poświęcone kontroli umysłu. Wśród zagadnień badanych przez agentów znajdowały się hipnoza, telekineza, wywoływanie zmian osobowości oraz – przede wszystkim – stosowanie dla tych celów środków psychoaktywnych. Gdy więc pracujący przy operacji agenci dostali w swoje ręce LSD usiłowali korzystać z niego na różne sposoby – nie tylko przy przesłuchaniach. Jednym z istotnych punktów programu było też przygotowanie się na zastosowanie LSD przez wrogi wywiad – uczestniczący w nim agenci musieli więc być sami dość dobrze zaznajomieni z działaniem psychedelików. Nic dziwnego, że entuzjazm dla nowej substancji rósł szybko, a pracujących z nią zaczęto określać w wewnętrznych dokumentach jako enlightened operatives.
Zastosowań dla wynalazku doktora Hofmanna szukano jednak trochę po omacku – pierwotnie kontynuowano wytyczne projektu CHATTER traktując LSD jako potencjalne serum prawdy. Szybko jednak okazało się, że jego działanie jest znacznie bardziej złożone. Zgodnie z obowiązującą na początku lat 50-tych wywodzącą się z behawioryzmu doktryną „psychozomimetyczną” (badania Paula Hocha) wierzono, że kwas odtwarza po prostu kliniczne przypadki czasowej psychozy – wobec tego świetnie sprawiałby się w funkcji odwrotnej niż „serum prawdy” – zażyty przez przesłuchiwanego agenta mógłby umniejszyć jego wartość jako informatora. W związku z tym pojawił się także pomysł, by stosować swego rodzaju „Próby Kwasu” (brzmi znajomo?) – jako jeden z możliwych testów sprawdzający odporność psychiczną agentów przed wysłaniem ich w teren. Rozważano też możliwość potajemnego podawania LSD postaciom publicznym, szczególnie politykom, w celu ich kompromitacji (niemal dwadzieścia lat przed tym jak na pomysł ukwaszenia Nixona wpadła Grace Slick i pół wieku przed wypadkiem Gabriela Janowskiego).
Gdy w sierpniu 1951 projekt BLUEBIRD zostaje oficjalnie przemianowany na ARTICHOKE („karczoch”) sprawy zaczynają się rozkręcać. Do repertuaru agentów spod znaku karczocha należało testowanie heroiny (a raczej heroinowego głodu po przymusowym uzależnieniu) jako narzędzia zmiękczania przesłuchiwanych, łączenie wysokich dawek LSD z elektrowstrząsami, czy w końcu – pomysł na wykorzystanie psychedelików aby skłonić ich ofiarę do sterowanego morderstwa. Przy takim spektrum zagadnień tym upiorniejsze stają się liczne przykłady nieodpowiedzialności pracowników Agencji – takie jak pomyłki przy szacowaniu ilości zamawianego Delysidu (jeden z mających najwyraźniej problemy z systemem dziesiętnym pracowników CIA miał zlecić zakup dziesięciu kilogramów czystej substancji (sto milionów dawek), zanim zorientował się, że w ofercie Sandoza pomylił kilo- z mikrogramami), regularne prywatki pracowników wywiadu z rekreacyjnym użyciem psychedelików, czy wreszcie niesławną praktykę podrzucania sobie „nieświadomek”, której ofiarą stał się Frank Olson.
Ten ostatni proceder nie wziął się znikąd. Gdy w 1953 ruszył słynny projekt MK-ULTRA przez jakiś czas funkcjonował on równolegle z ARTICHOKE, programy były bowiem nadzorowane przez dwa odrębne organy w łonie CIA (ten pierwszy przez TSS-Technical Services Staff, drugi natomiast przez Biuro Bezpieczeństwa). Między obydwiema grupami pojawiały się tarcia, które doprowadziły do sytuacji, w której grupy szpiegowały się wzajemnie, oraz sprawiały sobie rozmaite psikusy w rodzaju porannej kawy z kwaskiem… Szczytem tego typu żarcików były udaremnione przez wewnętrzne służby bezpieczeństwa plany TSS dodania LSD do świątecznego ponczu podczas imprezy dla pracowników Agencji (i znowu – Prankstersi nie wpadli na ten pomysł pierwsi…).
Szalone pomysły rodzące się w łonie MK-ULTRA nie wynikały tylko z czystej rywalizacji z ARTICHOKE. W istocie Sidney Gottlieb – mózg tej niesławnej operacji – w przeciwieństwie do skoncentrowanych na zastosowaniach wywiadowczych kolegach po fachu spod znaku „karczocha”, pragnął testować LSD na nieświadomych cywilach w sytuacjach codziennych (podczas gdy ówcześnie nawet „cywilne” badania nie wychodziły poza przestrzeń klinik, o czym mógł się przekonać zgłaszający się do nich na ochotnika Ken Kesey). Gdy Gottliebowi odmówiono zgody na próby na nieświadomych obywatelach, ten wziął sprawy w swoje ręce – najpierw inicjując praktykę niespodziewanego raczenia tripami kolegów z Agencji, następnie wychodząc ze swoimi eksperymentami „na miasto”.
Najsławniejszym (i najbardziej bezczelnym) przejawem inicjatywy doktora Gottlieba była operacja MIDNIGHT CLIMAX. Przekopując się przez starsze badania nad wykorzystaniem ekstraktu konopi jako serum prawdy koordynator MK-ULTRA natknął się na postać oficera Federalnego Biura ds Narkotyków – George’a Huntera White’a, który przeprowadzał próby na nieświadomych badanych. Po wystosowaniu oficjalnej prośby do ówczesnego szefa Biura ds. Narkotyków – Harry’ego Anslingera (praktycznie rzecz biorąc ojca „Wojny z Narkotykami”) uzyskał zgodę na „wypożyczenie” jego agenta.
White od samego początku wykazywał się zapałem i inicjatywą. Udając artystę i żeglarza zwabiał poznanych na imprezach przypadkowych ludzi do mieszkania wynajętego w nowojorskim Greenwich Village, gdzie bez ich wiedzy podawał im LSD i notował rezultaty. Rozparty wygodnie w fotelu ze szklaneczką whisky, White był wyjątkowo zaskoczony sporym odsetkiem bad tripów wśród swoich gości (niespodzianka!). Jego metoda rozwinęła się jednak, w pełni gdy w 1955 uzyskał przeniesienie do San Francisco. Zainicjowana tam operacja MIDNIGHT CLIMAX, opierała się na wykorzystaniu uzależnionych od narkotyków prostytutek do zwabiania przypadkowych mężczyzn do nadzorowanego przez CIA burdeliku (wkrótce otwarto jeszcze drugi taki przybytek). Na miejscu delikwentowi podawano drink z LSD, a dalszemu rozwojowi wypadków przyglądał się gość w kitlu po drugiej stronie zainstalowanego w sypialni lustra weneckiego…
Oprócz nocnego nadzorowania MIDNIGHT CLIMAX, White wykonywał w dzień swoją pracę agenta antynarkotykowego, nic więc dziwnego, że bywał zestresowany – napięcie rozładowywał z kolegami w znajdujących się pod jego opieką lokalach – z pełnym wykorzystaniem ich wyposażenia. Gdy jednak sąsiedzi tych przybytków zaczęli się skarżyć na hałasujących po nocach odurzonych mężczyzn z bronią, program zaczęto powoli wyciszać. White pozostał jednak współpracownikiem CIA aż do lat 60-tych, pojawiając się regularnie w raportach na temat Haight-Ashbury.
Aż dziw, że tak efektowna i kontrowersyjna operacja jak MIDNIGHT CLIMAX nie doczekała się szerszego odzewu, chociażby w popkulturze (jedną z przyczyn może być utajnienie większości dokumentów związanych z MK-ULTRA). Warto jednak wiedzieć, że operacja została w 2009 sportretowana w (średniawym) mini-serialu z 2009 „Operation Midnight Climax”.
Po skandalach związanych z samobójstwem Olsona i następujących po nim przeciekach o narkotykowych ekscesach agentów CIA, Agencja w latach sześćdziesiątych nieco stonowała swoje eksperymenty (choć LSD zostało użyte co najmniej kilkukrotnie w normalnych działaniach operacyjnych). Jednocześnie zaczął też w Agencji słabnąć entuzjazm dla kwasów, które okazywały się dość kłopotliwe w użyciu jako środek dywersji (LSD jest rozkładane przez chlor, więc odpada zatruwanie miejskich ujęć wody, w postaci gazowej z kolei wchłania się dość kiepsko), skupiono się na badaniach nad znacznie bardziej skutecznym w warunkach bojowych BZ (które ostatecznie zostało użyte w Wietnamie). Projekt MK-ULTRA zaczął być wygaszany, przy czym większość jego dokumentacji utajniono.
Co ciekawe, dopiero gdy LSD przestało już być ulubioną zabaweczką pracowników wywiadu, podchwycił ją rodzący się ruch dzieci-kwiatów. To już jednak całkiem inna opowieść, warto jednak zwrócić na dwa ciekawe fakty:
Po pierwsze – przez pierwsze kilkanaście lat klinicznych, przeprowadzanych w atmosferze zimnowojennego wyścigu chemicznych zbrojeń, badań nad LSD, nikomu nie przyszło do głowy by miał to być narkotyk miłości, pokoju, czy oświecenia – co tylko potwierdza rolę jaką przy stosowaniu psychedelików odgrywa set&setting... i jednocześnie zadaje kłam powstającym w latach 60-tych teoriom, bezrefleksyjnie utożsamiającym chrupanie kwasków z receptą na powszechną szczęśliwość. Po drugie – wiele działań MK-ULTRA zostało utajnionych, szczególnie zagadkowy wydaje się wątek infiltracji środowiska Haight-Ashbury przez CIA – wydaje się niemożliwe, by tak ogromnej wielkości naturalne laboratorium badawcze z dziesiątkami tysięcy konsumentów psychedelików umknęło uwadze Agencji. Tym bardziej, że CIA pomagało założyć kilka czarnorynkowych wytwórni LSD, zachowując poprzez enigmatyczną postać Ronalda Starka niejasne więzy z odpowiedzialnym za większość podaży kwasu pod koniec lat sześćdziesiątych Brotherhood of Eternal Love. Wątek „Hippie Mafii” jest jednak na tyle ciekawy, że zdecydowanie zasługuje na osobny tekst.
Tymczasem sprawdźcie którąś z tych książek:
Marin Lee, Bruce Shlain: Acid Dreams. The Complete Social History of LSD: The CIA, the Sixties and Beyond (recenzja w Spliffie #51)
Jay Stevens: Storming Heaven: LSD and American Dream (recenzja w Spliffie #28)
Stewart Tendler, David May: The Brotherhood of Eternal Love: From Flower Power to Hippie Mafia: The Story of the LSD Counterculture (recenzja w Spliffie #51)
Artykuł z #59 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
Robert Kania
Facebook YouTube