Prawdziwe halucynacje dla Spliffa
Dowiedziałem się, że w Nepalu i w pobliskim Simla w Indiach znajdowały się obozy dla uchodźców zamieszkiwane niemal wyłącznie przez wyrzutków wyznających bön, którzy nie byli mile widziani w obozach zamieszkiwanych przez buddystów. Byłem ciekaw, czy bönpo zachowali jakąkolwiek wiedzę o halucynogenach, które mogli dawniej znać i stosować. W swojej naiwności pragnąłem potwierdzić własną hipotezę dotyczącą wpływu roślinnych halucynogenów na malarstwo tybetańskie, aby następnie napisać monografię na ten temat.
Kiedy tylko dotarłem do Azji, zrozumiałem ogrom tego zadania i trudu, jakiego wymagałaby realizacja tego projektu. Mój wstępny plan był tak naprawdę zarysem badań naukowych, których przeprowadzenie zajęłoby całe życie! Oczywiście zorientowałem się, że nie jestem w stanie zrobić absolutnie nic dopóki nie zapoznam się z językiem tybetańskim. Odłożyłem więc na bok wszystkie swoje pomysły badawcze i postanowiłem oddać się nauce tego języka, by w ciągu tych kilku miesięcy, które miałem okazję spędzić w Nepalu, poznać go tak dokładnie, jak byłem w stanie.
Opuściłem Katmandu wraz z rozkoszami oferowanymi przez tamtejsze palarnie haszyszu oraz towarzyskim wirem międzynarodowej społeczności podróżników, przemytników i poszukiwaczy przygód, którzy zawładnęli tym miastem. Przeprowadziłem się do Bodnath, małej, bardzo starej wioski położonej kilka mil na wschód od Katmandu, do której nieco wcześniej dotarła fala Tybetańczyków z Lhasy – ludzi posługujących się dialektem z Lhasy, rozpowszechnionym w Himalajach. Ponieważ jej mieszkańcy byli buddystami, kiedy zapytałem mnichów, czy mogę się od nich uczyć, nie wspomniałem o swoim zainteresowaniu bönpo. Szukałem zakwaterowania i znalazłem je u Bena Ba-do, miejscowego młynarza, który był członkiem jednej z głównych grup etnicznych Nepalu, a mianowicie Newarów. Zgodził się wynająć mi pokój na trzecim piętrze swojego imponującego domu zbudowanego z suszonej na słońcu cegły, którego okna wychodziły na główną, choć błotnistą ulicę Bodnath. Umówiłem się z miejscową dziewczyną, że każdego dnia będzie przynosić mi świeżą wodę. Bardzo szybko się zaklimatyzowałem. Pobieliłem ceglane ściany swojego pokoju, po czym przeniosłem do niego swoje książki i wstawiłem małą tybetańską ławkę, przy której miałem zamiar pracować. Poza tym, na targu w Katmandu zamówiłem wielką moskitierę. Kiedy wreszcie miałem to wszystko za sobą, zabrałem się za kształtowanie swojego wizerunku młodego podróżnika i badacza.
Moim nauczycielem był wywodzący się z tradycji gelug lama Tashi Gyaltsen. Był niezwykle uprzejmym i wyrozumiałym człowiekiem. Pomimo podeszłego wieku, każdego ranka, punktualnie o siódmej, stawiał się na naszą dwugodzinną lekcję. Czułem się jak dziecko. Zaczęliśmy od nauki alfabetu i pisania. Codziennie rano po odejściu lamy uczyłem się jeszcze przez kilka godzin. Pozostała część dnia należała do mnie, dzięki czemu mogłem zwiedzić położone na wschód od Bodnath świątynię króla Nepalu i hinduskie ghaty krematoryjne nieopodal Pashupatinath. Zawarłem także znajomość z kilkoma ludźmi z Zachodu, którzy mieszkali w okolicy.
Poznałem między innymi parę Anglików w moim wieku. Bardzo mnie zaciekawili. Mężczyzna był szczupłym blondynem o ostrym nosie i łobuzerskim stylu bycia, typowym dla modelowych produktów brytyjskiego systemu oświaty publicznej. Był wyniosły i kurtuazyjny, ale zarazem ekscentryczny i zabawny. Kobieta natomiast była drobna i niezdrowo wychudzona – kiedy o niej myślałem, po głowie krążyło mi słowo wymizerowana. Rudowłosa, obdarzona dzikim temperamentem, a jednocześnie cyniczna, posiadała, podobnie jak jej towarzysz, ostre jak brzytwa poczucie humoru.
Obydwoje zostali wydziedziczeni przez swoje rodziny i byli podróżującymi hipisami, jak my wszyscy w tamtym czasie. Ich związek był przedziwny – przyjechali razem z Anglii, ale rozluźnienie napięcia, które wywołało przybycie do idyllicznego Nepalu, było zbyt dużym wyzwaniem dla ich delikatnego romansu. Mieszkali osobno – on na jednym krańcu Bodnath, natomiast ona, samotnie, na drugim. Spotykali się tylko po to, by uregulować długi lub podziałać sobie na nerwy.
Z jakiegoś powodu w tym egzotycznym otoczeniu udało im się mnie kompletnie oczarować. Bez względu na to, czy byli osobno czy razem, zawsze chętnie przerywałem naukę, żeby spędzić z nimi czas. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Z racji tego, że zajmowałem się halucynogenami, a ten temat bardzo ich interesował, rozmawialiśmy o mojej pracy. Jeszcze będąc w Londynie mieli okazję zażywać LSD. Odkryliśmy, że mamy wspólnych znajomych w Indiach i uwielbiamy powieści Thomasa Hardy’ego. To była bardzo przyjemna sielanka.
Metodą, której w tamtym czasie używałem do poznawania szamańskich wymiarów rzeczywistości, było palenie DMT w szczytowym momencie doświadczenia wywołanego przez LSD. Robiłem to za każdym razem, gdy przyjmowałem LSD, co zdarzało się od czasu do czasu. Pozwalało mi to przebywać w tryptaminowym wymiarze nieco dłużej. Na letnie przesilenie 1969 roku zaplanowałem kolejny tego rodzaju eksperyment.
Miałem zamiar przyjąć LSD i przez całą noc siedzieć na dachu mojego domu, paląc haszysz i patrząc w gwiazdy. Wspomniałem o tym moim angielskim przyjaciołom, którzy wyrazili pragnienie, by mi towarzyszyć. Ja sam nie miałem z tym problemu, niemniej jednak nie mieliśmy wystarczająco dużo LSD, które byłoby godne zaufania. Mój skromny zapas przyszedł pocztą z Aspen do Katmandu, proroczo ukryty we wnętrzu małego ceramicznego grzyba.
Półżartem zaproponowałem, żeby zastąpili LSD nasionami himalajskiego bielunia, Datura metel. Bielunie to jednoroczne krzewy, które stanowią źródło wielu alkaloidów tropanowych – skopolaminy, hyoscyaminy i tak dalej – substancji o pseudo-halucynogennym działaniu. Wywołują wrażenie unoszenia się w powietrzu oraz obcowania z mętnymi i przelotnymi wizjami, ale to, czego można doświadczyć pod ich wpływem, jest trudne do kontrolowania i późniejszego odtworzenia. W Nepalu nasion Datura metel używają sadhu (wędrowni pustelnicy i święci mężowie), a zatem ich właściwości są na tym obszarze dobrze znane. Moja sugestia była jednak niepoważna, ponieważ bieluń słynie z tego, że bardzo trudno jest zachować nad nim kontrolę. Ku mojemu zaskoczeniu, moi przyjaciele stwierdzili, że chcą zażyć nasiona datury. Umówiliśmy się więc, że wyznaczonego dnia pojawią się u mnie o szóstej po południu, by przeprowadzić eksperyment.
Kiedy wreszcie nadszedł wieczór, przeniosłem swoje koce i fajki na dach budynku. Roztaczał się stamtąd przepiękny widok na otaczającą wioskę i znajdującą się w niej olbrzymią stupę – świątynię w kształcie stożka, z której najwyższej części spoglądają na świat namalowane na złotych płytach oczy Buddy. W tamtym czasie owa górna część budowli była obudowana rusztowaniami, ponieważ trwały naprawy uszkodzeń spowodowanych uderzeniem pioruna, które miało miejsce kilka miesięcy wcześniej. Wielka biała kopuła stupy nadawała pobielonym ścianom okolicznych domów z suszonej na słońcu cegły spodkowaty i nieziemski charakter. Daleko w tle było widać wznoszące się na wiele tysięcy stóp monumentalne pasmo Annapurny, przed którym roztaczała się mozaika szmaragdowych pól ryżowych.
Minęła szósta po południa, a moi przyjaciele jeszcze nie przyszli. O siódmej wciąż ich nie było. Zażyłem więc swoją drogocenną tabletkę Orange Sunshine i położyłem się na dachu w oczekiwaniu na efekty. Pojawili się dziesięć minut później. Zaczynałem już czuć, że dochodzę, więc wskazałem im dwie kupki nasion bielunia, które przygotowałem z myślą o nich. Zabrali je na dół do mojego pokoju, gdzie utłukli je w moździerzu i zalali herbatą. Kiedy wrócili na dach i zajęli wygodne pozycje, podróżowałem już w przestrzeni umysłu.
Miałem poczucie, że minęło wiele godzin. Kiedy moi przyjaciele się usadowili, byłem już zbyt daleko, by mieć świadomość ich obecności. Kobieta usiadła dokładnie naprzeciwko mnie, natomiast mężczyzna trochę dalej, w cieniu, gdzie zaczął grać na swoim flecie. Podałem im swoją fajkę do haszyszu. Wysoko nad nami widniał księżyc w pełni. Pogrążałem się w długich halucynacyjnych zadumach, z których każda trwała wiele minut, ale wydawała się rozciągać na całe życie. Kiedy wynurzyłem się z wyjątkowo długiego ciągu wizji, zorientowałem się, że mój przyjaciel przestał grać i gdzieś zniknął, pozostawiając mnie ze swoją partnerką.
Obiecałem swoim przyjaciołom, że tego wieczoru dam im do spróbowania trochę DMT. Moja szklana fajka i skromny zapas pomarańczowego DMT znajdowały się przede mną. Powoli, wykonując płynne ruchy rodem z marzenia sennego, napełniłem fajkę i podałem ją kobiecie. Gwiazdy, surowe i migoczące, przyglądały się temu wszystkiemu z ogromnej odległości. Kobieta wzięła ode mnie fajkę i dwa razy zaciągnęła się głęboko dymem, co było wystarczające dla tak słabowitej osoby. Następnie zwróciła mi fajkę. Zaciągnąłem się cztery razy. Przy ostatnim zaciągnięciu trzymałem dym w płucach dopóki nie przeszedłem na drugą stronę. Jako że była to potężna dawka DMT, natychmiast ogarnęło mnie poczucie wchodzenia w bezkresną próżnię.
Usłyszałem piskliwy jęk i odgłos rozdzieranego celofanu, po czym zmieniłem się w orgazmicznego goblina o ultra-wysokiej częstotliwości, którym staje się istota ludzka pogrążona w ekstazie wywołanej zażyciem DMT. Otaczała mnie paplanina mechanicznych elfów i przestrzenie o bardziej-niż-arabskich sklepieniach, które zawstydziłyby rodzinę Bibiena. Wszędzie wokół mnie szalały przejawy mocy, która była obca, a jednocześnie dziwacznie piękna.
W chwili, gdy wywołane przez DMT wizje powinny osłabnąć, zażyte wcześniej LSD wyniosło mnie na jeszcze wyższy poziom. Brykające hordy maszynowych elfów zamieszkujących wymiar DMT zaczęły odchodzić w swoją stronę, a ich okrzyki stawały się coraz mniej wyraźne. Nagle zorientowałem się, że unoszę się setki mil nad ziemią, a wokół mnie znajdują się srebrne dyski. Nie byłem w stanie ocenić, ile ich jest. Nie mogłem oderwać wzroku od znajdującej się pode mną ziemi i zdałem sobie sprawę, że poruszam się nad Syberią na południe, najwyraźniej po orbicie polarnej. Zobaczyłem przed sobą wielką równinę chińską i Himalaje wznoszące się przed czerwono-żółtymi indyjskimi nieużytkami. Słońce miało wzejść za dwie godziny. Ciąg teleskopowych przeskoków sprawił, że zszedłem z orbity i znalazłem się w punkcie, z którego byłem w stanie dostrzec okrągłe wklęśnięcie terenu. Była to Dolina Katmandu. W następnym przeskoku dolina wypełniła całe moje pole widzenia. Miałem wrażenie, że zbliżam się do niej z ogromną prędkością. Widziałem hinduskie świątynie i domy w Katmandu, znajdującą się na zachód od miasta Świątynię Swayambhunath oraz stupę w Bodnath, która świeciła bielą kilka mil na wschód. Następnie moje pole widzenia wypełniła mandala domów i okrężnych ulic Bodnath. Pośród wielu tysięcy budynków odnalazłem ten, w którym mieszkałem, po czym wleciałem z powrotem do swojego ciała. Ponownie znalazłem się na dachu i zobaczyłem siedzącą przede mną kobietę.
Przyszła na nasze spotkanie ubrana dość osobliwie, a mianowicie w długą suknię wieczorową ze srebrnej satyny – pamiątkę rodzinną. Odzienie to przywodziło na myśl rzeczy, które można kupić w sklepach ze starą odzieżą na Notting Hill Gate. Pochyliłem się do przodu. Naszło mnie wrażenie, że moja dłoń jest pokryta chłodnym, białym płynem. Była to tkanina, z której uszyto suknia. Aż do tego momentu nie widzieliśmy w sobie potencjalnych kochanków. Nasza znajomość miała zupełnie inny charakter. Nagle jednak zmienił się jej charakter. Wyciągnęliśmy ku sobie ręce. Miałem nieodparte wrażenie, że przenikam przez jej ciało, że przechodzi przez nią moja ręka. Jednym ruchem ściągnęła suknię przez swoją głowę. Zrobiłem to samo ze swoją koszulą. Kiedy jednak ją z siebie zdjąłem, podarła mi się w dłoniach na kawałki. Usłyszałem świst lecących guzików, a moje okulary zsunęły mi się z nosa i uderzyły w powierzchnię dachu.
Zaczęliśmy się kochać, czy też raczej doświadczyliśmy czegoś, co w pewnym stopniu przypominało uprawianie miłości. Obydwoje wyliśmy i wyśpiewywaliśmy glosolalia wywoływane przez DMT, turlając się przy tym po dachu. Wszystko wokół nas zalewały pełzające, geometryczne halucynacje. Moja partnerka uległa przemianie i stała się czymś, co można opisać słowami: czystą animą, Kali, Leukoteą, czymś erotycznym, ale nie ludzkim, czymś przemawiającym do gatunku, a nie do jednostki, co iskrzyło możliwością kanibalizmu, szaleństwa, przestrzeni i podniecenia. Wydawała się być o krok od pożarcia mnie żywcem.
Rzeczywistość rozpadła się na kawałki. Tego rodzaju rżnięcie może przytrafić się na samym skraju tego, co możliwe. Wszystko przekształciło się w orgazm i widzialne, trajkoczące oceany elfiego języka. W pewnym momencie w miejscu, w którym stykały się nasze ciała, zobaczyłem strumień, który wypływał z mojej partnerki, przepływał nade mną, nad dachem, rozprzestrzeniając się we wszystkie strony. Była to obsydianowa ciecz, coś mrocznego i błyszczącego, nasyconego kolorami i światłem. Po wypaleniu DMT, spazmach orgazmów, po wszystkim, czego doświadczyliśmy, to nowe zjawisko dogłębnie mnie zszokowało. Czym była owa ciecz i co się w ogóle działo? Spojrzałem na strumień. Zacząłem się w niego wpatrywać i ujrzałem przed sobą odbicie powierzchni własnego umysłu. Czy ta translingwistyczna materia, żywa opalizująca narośl alchemicznej otchłani hiperprzestrzeni, powstała wskutek odbycia stosunku seksualnego w tak szalonych warunkach? Spojrzałem na nią raz jeszcze i dostrzegłem w niej lamę, który uczył mnie tybetańskiego i najprawdopodobniej był pogrążony we śnie jakąś milę od nas. Zobaczyłem go w płynie w towarzystwie jeszcze jednego mnicha, którego nie znałem. Wpatrywali się w lustrzaną płaszczyznę. Wtedy zdałem sobie sprawę, że mnie obserwują! Nie byłem w stanie tego pojąć. Aura dziwaczności mojej towarzyszki była tak silna, że odwróciłem wzrok zarówno od niej, jak i od cieczy.
Wtedy uświadomiłem sobie, że od kilku minut leżę na swoim dachu, śpiewając, jodłując i wydając z siebie dzikie, orgazmiczne okrzyki! Oznaczało to, że wszyscy mieszkańcy Bodnath zostali wyrwani ze snu i zaraz zaczną otwierać drzwi i okna, żeby sprawdzić, co się dzieje. A co się działo? Najbardziej trafną odpowiedzią na to pytanie wydaje mi się ulubione powiedzonko mojego dziadka: „Wielki Boże! Powiedziała słonka, gdy złapał ją jastrząb”. Owo groteskowo niestosowne wspomnienie wywołało we mnie wybuch niekontrolowanego śmiechu.
Myśl o tym, że ktoś mógłby nas znaleźć, otrzeźwiła mnie na tyle, że zdałem sobie sprawę z tego, że musimy zniknąć z odsłoniętej przestrzeni. Obydwoje byliśmy zupełnie nadzy, a wokół nas roztaczał się kompletny, niemożliwy do wyjaśnienia chaos. Moja towarzyszka nie była w stanie podnieść się z pozycji leżącej, w związku z czym wziąłem ją na ręce i zniosłem po wąskich schodach do swojego pokoju, mijając po drodze pojemniki na zboże. Pamiętam, że przez cały czas powtarzałem jej i sobie samemu: „Jestem istotą ludzką. Jestem istotą ludzką”. Musiałem się w tym utwierdzić, ponieważ w tamtym momencie nie było to dla mnie oczywiste.
Kiedy znaleźliśmy się w moim pokoju, odczekaliśmy sporo czasu. Powoli zaczęło do nas docierać, że jakimś cudem, równie dziwacznym jak wszystko inne, co nam się przytrafiło, nikt nie próbował sprawdzić, co się dzieje. Wszystko wskazywało na to, że nikt nas w ogóle nie słyszał! Zaparzyłem herbatę dla ukojenia nerwów. Kiedy to zrobiłem, byłem w stanie ocenić stan umysłu mojej towarzyszki. Wydawała się być w delirium i nie umiała porozmawiać ze mną o tym, co ledwie kilka chwil wcześniej wydarzyło się na dachu. Typowym efektem wywoływanym przez Daturę jest to, że wszystko, czego się doświadczy, jest trudne, a wręcz niemożliwe do późniejszego odtworzenia. Wszystko wskazywało na to, że choć mieliśmy za sobą najbardziej intymny akt, jakiego może doznać dwójka ludzi, byłem jedynym świadkiem, który pamiętał cokolwiek z tego, co się wydarzyło.
Rozmyślając nad tym wszystkim, z powrotem zakradłem się na dach i znalazłem swoje okulary. Nie mogłem uwierzyć, że były całe, ponieważ wyraźnie słyszałem, jak się roztrzaskują. Po obsydianowym płynie, ektoplazmatycznej narośli tantrycznych figli-migli, nie został nawet ślad. Pozbierałem nasze ubrania i wróciłem do pokoju, w którym zastałem śpiącą towarzyszkę. Zapaliłem trochę haszyszu, po czym wgramoliłem się do moskitiery i położyłem obok niej. Pomimo podniecenia i pobudzenia organizmu, od razu zapadłem w sen.
Nie mam pojęcia jak długo spałem. W pewnym momencie gwałtownie wynurzyłem się z głębokiego snu. Wciąż było ciemno. Od razu zorientowałem się, że moja towarzyszka gdzieś zniknęła, co wywołało we mnie głęboki niepokój. Jeżeli nadal była pogrążona w delirium, samotne włóczenie się po wiosce w środku nocy mogło być dla niej niebezpieczne. Poderwałem się z łóżka, narzuciłem na siebie swoją dżelabę i rozpocząłem poszukiwania. Nie było jej na dachu ani w pobliżu pojemników na zboże.
Znalazłem ją na parterze budynku, w którym mieszkałem. Siedziała na ziemistej podłodze i wpatrywała się w własne odbicie widoczne na baku motocykla, który należał do zięcia mojego gospodarza. W dalszym ciągu była oszołomiona w sposób typowy dla Datury – widziała nieistniejące osoby i myliła ze sobą różnych ludzi. „Czy jesteś moim krawcem?”, zapytała mnie kilkukrotnie zanim zaprowadziłem ją z powrotem do swojego pokoju. „Czy jesteś moim krawcem?”
Kiedy wreszcie znaleźliśmy się na górze i zdjąłem swoją dżelabę, obydwoje spostrzegliśmy, że mam na sobie majtki mojej towarzyszki. Były na mnie zbyt małe i żadne z nas nie miało pojęcia, w jaki sposób znalazły się na mnie. Ów drobny transwestycki epizod stanowił ukoronowanie tego niezwykłego wieczoru. Wybuchnąłem śmiechem. Zwróciłem swojej towarzyszce majtki, po czym położyliśmy się na łóżku, zdziwieni, uspokojeni, wyczerpani i rozbawieni.
Całe to doświadczenie sprawiło, że ja i dziewczyna staliśmy się z jeszcze bliższymi przyjaciółmi. Nigdy więcej nie uprawialiśmy miłości, ponieważ nie interesowała nas tego rodzaju relacja. Moja towarzyszka nie pamiętała nic z tego, co wydarzyło się na dachu. Jakiś tydzień później podzieliłem się z nią swoimi wspomnieniami z tamtej nocy. Była zdumiona, ale mi uwierzyła. Nie wiedziałem, co się wydarzyło. Stworzony przez nas obsydianowy płyn ochrzciłem „miłuścią” – było to coś więcej niż miłość, coś mniej niż miłość, a być może nie miało z miłością nic wspólnego, ale ukazywało niezgłębiony potencjał ludzkiego doświadczenia, o którym bardzo mało wiemy.
Artykuł z 51 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
(Fragment PRAWDZIWYCH HALUCYNACJI Terence’a McKenny, opublikowanych nakładem Wydawnictwa Okultura w 2012 roku.)
Tłum. Maciej Lorenc i Dariusz Misiuna
Autor: Terence McKenna
Facebook YouTube