NARCOS
Ten prototypowy baron narkotykowy, który w latach osiemdziesiątych praktycznie zmonopolizował kolumbijski rynek kokainy, u szczytu swej kariery zarabiał miliony dolarów dziennie, trafił na siódme miejsce listy najbogatszych Forbesa, dysponował prywatną armią, a nawet – zasiadał w parlamencie. Tym bardziej dziwi, że tak barwna postać nie miała jak do tej pory szczęścia do filmowych biografii – ukazało się co prawda kilka przyzwoitych dokumentów o życiu króla koki (chociażby The Two Escobars, The King of Coke, czy The true story of killing Pablo), sprawa gorzej jednak wyglądała z fabułami – o kiepściutkim zeszłorocznym Escobar: Paradise Lost z Benicio del Toro litościwie nie wspominajmy. Tę lukę załatał jednak kablówkowy gigant Netflix wypuszczając w sierpniu pierwszy sezon Narcos.
Znając zwyczaje lubujących się w serialowych maratonach widzów, Netflix i tym razem (podobnie jak wcześniej w przypadku House of Cards) oszczędził odbiorcom tortur oczekiwania i wypuścił całe dziesięć odcinków w jednym dniu. Dzięki temu widz ma możliwość obejrzenia całości choćby i w jeden dzień – a taka immersja zdecydowanie współgra z portretowaną w produkcji złożonością narkobiznesu. Jak bowiem wszystkie najlepsze filmy/seriale o narkotykach, tak i Narcos najmniej mówi właśnie o przeróżnych proszkach, pastylkach, czy ziółkach – dragi są po prostu wygodnym sposobem prześwietlenia systemu prawnego, politycznego i ekonomicznego; do tak ambitnego zadania epicka formuła serialu (zaplanowano łącznie dwadzieścia odcinków) pasuje jak znalazł.
Zagubieniu w dżungli powiązań narkobiznesu sprzyja też sposób prowadzenia opowieści: historia zaczyna się w Chile z Pinocheta... i od razu pędzi na łeb na szyję, w ciągu pierwszej godziny widz gubi się w natłoku kolejnych gansterskich ksywek, szybkich transakcji i jeszcze rychliwszych morderstw, orientacji nie sprzyja też to, że ogromna część dialogów prowadzona jest po hiszpańsku (wyraźny ukłon Netflixa w kierunku widowni latynoskiej). W efekcie całość początkowo mocno przypomina wzór serialu kryminalnego (a według wielu – i najlepszy serial wszechczasów) – The Wire – ta sama złożoność struktur gangsterskich, ta sama drobiazgowość w ukazywaniu żmudnej pracy organów ścigania.
W przeciwieństwie jednak do tego legendarnego serialu, w Narcos nie jesteśmy zostawieni sami sobie – twórcy doskonale zdają sobie sprawę, że polityczne i kryminalne realia Kolumbii sprzed trzydziestu lat nie są koniecznie doskonale znane widowni, z pomocą przychodzi więc narrator, a zarazem główny bohater – agent DEA Steve Murphy.
Zabieg opowiadania historii z punktu widzenia postaci z zewnątrz (agent Murphy dopiero przeprowadza się do Kolumbii, początkowo nie mówi nawet po hiszpańsku) sprzyja wprowadzeniu widza w skomplikowany świat rodzącego się narkobiznesu, jednocześnie zaś ten sam bohater, ale już z perspektywy lat prowadzi niespieszną narrację voice-over, dostarczając niezbędnego kontekstu i w znaczący sposób poszerzając wiedzę odbiorcy. Ten interesujący zabieg jest chyba najbardziej charakterystyczną cechą serialu – autorzy Narcos nie chcieli tracić zaangażowania widza wrzuconego w nowy świat, jednocześnie jednak nie chcieli rezygnować z epickiego rozmachu i wartości dokumentalnych. Efekt jest znakomity (i przypomina trochę wielowątkowe ujęcie tematu narkobiznesu w Traffic Soderbergha)– od pierwszych odcinków nie tyle obgryzamy paznokcie niepewni losu głównych bohaterów, co z zainteresowaniem i na chłodno obserwujemy kolejne poziomy przedsięwzięcia Escobara. A jest co obserwować.
Gdy już w pierwszym odcinku zaznajomieni zostajemy z procederem przemytu kokainy do Miami drogą lotniczą (tu nie sposób nie odesłać zainteresowanych do kapitalnego dokumentu Cocaine Cowboys), szybko możemy dojść do wrażeni „no dobra, co dalej?” Oczywiście jest to niepotrzebna obawa – biznesik Escobara rozrasta się w mgnieniu oka z małego laboratorium w dżungli do potężnego przedsięwzięcia, zaopatrującego w kokainę osiemdziesiąt procent pociągających nosem gringos w całych Stanach, to jest jednak dopiero początek gry. Właśnie ta nieprawdopodobnie szybka eskalacja narkobiznesu sprawnie przekierowuje uwagę DEA i CIA (a wraz z nimi – i widza) na prawdziwy temat serialu: politykę.
Kluczowymi wątkami Narcos szybko przestają być kolejne udane transakcje, wielotonowe przemyty, otwieranie kolejnych kanałów przerzutu. Najistotniejszy staje się wątek polityczny: konsekwentnie stosując zasadę plata o plomo („łapówka albo kulka w łeb”) Pablo Escobar w końcu sterroryzował całą Kolumbię, co doprowadziło do serii zamachów, ataku na Sąd Najwyższy, zabójstwa Ministra Sprawiedliwości, a gdy w końcu łaskawie poszedł na ugodę i zgodził się odsiedzieć część kary, zrobił to w wybudowanym przez siebie luksusowym więzieniu-rezydencji La Catedral. Tę groteskową sielankę mógł przerwać tylko gracz z zewnątrz – oczywiście mowa tu o dyżurnym mącicielu rejonu - Stanach Zjednoczonych. W pewnym momencie akcja Narcos koncentruje się więc wokół sporu o ekstradycję, jak i samą obecność służb Światowego Policjanta w niepodległym kraju.
Na wielkie uznanie zasługuje fakt, że choć główny bohater jest naiwnym i oddanym patriotą, to jego starsza o parę lat wersja prowadząca narrację, jest już rozczarowana co do roli Stanów – w efekcie widz ma okazję usłyszeć parę gorzkich słów o Pinochecie, Noriedze, a i komunistyczni partyzanci nie są tu ukazywani jako zło wcielone (choć i swoje za uszami mają). Wrażenie kompleksowego ujęcia i szerokiego kontekstu politycznego wzmacnia jeszcze wykorzystanie materiałów z epoki – oryginalnych zdjęć i filmów z Escobarem, czy przemówień polityków.
Z drugiej strony, trzeba przyznać, że Narcos nie jest na tyle postępowe (odważne?) by zadać sobie pytanie o funkcjonowanie i samą zasadność kryminalizacji narkotyków (jeśli nie licząc pojedynczego żartu: „Jesteś z DEA? To przez was trawka jest taka droga!”, którym raczy agenta Murphy’eo jego przyszła żona), a tego typu pytań trudno uniknąć, gdy tylko poznajemy cenę strachu – ogromną przebitkę między ceną produkcji a sprzedaży w Miami – a tego rodzaju drobiazgowych wyliczeń jest tu naprawdę sporo. Możliwe jednak, że tak daleko sięgających wątpliwości doczekamy się w następnym sezonie, skoro już i w pierwszym harcerzyk z DEA stopniowo rozczarowuje się do całego systemu...
Ukazana w Narcos historia dość wiernie podąża za faktami, nie ma więc sensu przybliżać kolejnych perypetii Kartelu z Medellin, warto tylko zwrócić uwagę, że pierwszy sezon obejmuję naprawdę spory wycinek czasu – kończy się dosłownie na kilkanaście miesięcy przed śmiercią Escobara, kolejny więc rzut odcinków siłą rzeczy będzie musiał nieco zwolnić – możliwe, że będzie jeszcze bardziej drobiazgowy. A właśnie dbałość o szczegóły stanowi jeden z największych atutów serialu. Nie wiem jak wy, ale mnie we wszystkich dokumentalnych relacjach o handlu narkotykami najbardziej interesowały technikalia: struktura organizacji, logistyka, przepływy pieniężne, koszta... Od tego typu szczegółów gęste były relacje w rodzaju The Brotherhood of Eternal Love, Acid Dreams, Storming Heaven, Ja Transa, Ameksyka (wszystkie opisywane na łamach Spliffa), jeśli jesteście miłośnikami takiej buchalterii, to i Narcos was nie zawiedzie. Pozostali mogą odczuć pewne znużenie i zagubienie w gąszczu hiszpańskich ksywek (szczególnie, gdy w połowie serialu akcja zaczyna przyspieszać jeszcze bardziej, a trup ściele się gęsto), tym bardziej, że „tradycyjne” kibicowanie głównemu bohaterowi jest tu utrudnione – raz, że to mało sympatyczny agent DEA, dwa – że ta akurat rola została średnio obsadzona, lalusiowaty Boyd Holbrook bywa zwyczajnie nieprzekonujący.
Na szczęście reszta ekipy nie zawodzi – świetny jest chłodny, enigmatyczny i nieco odklejony Moura w roli Escobara (to brazylijski aktor, więc dla odbiorców latynoskich jego dystans wzmacnia jednocześnie jego charakterystyczna hiszpańszczyzna), Pedro Pascal w roli partnera Murphy’ego – Javiera Peny, czy trzecioplanowa rola matki Escobara (kapitalna Paulina Garcia, polskim widzom znana m. in. z Glorii).
Wbrew temu, czego można byłoby się spodziewać Narcos nie stanowi pogłębionego portretu samego Escobara, niespecjalnie próbuje nawet wnikać w psychologię głównego bohatera (może poza delikatnymi sugestiami na temat jego kompleksów wobec własnego pochodzenia), nie rości bowiem sobie pretensji do „prób odpowiedzenia na pytanie kim naprawdę był...” – czy podobnej sentymentalnej sztampy, stąd nawet Moura jest do Escobara niespecjalnie podobny fizycznie. Taka spłycona psychologia, czy generalnie – dystans wobec bohaterów, które dla niektórych widzów stanowić będzie jednak pewną wadę, rekompensowane są przez tym bardziej drobiazgowe odmalowanie realiów: społecznych, politycznych, ekonomicznych. Tym samym wpisuje się Narcos w najlepsze tradycje współczesnego serialu kryminalnego, sensacyjnego, czy policyjnego (idąc w tropy Forbrydelsen, The Fall, czy The Wire): sztafaż gatunkowy stanowi dla niego tylko pretekst do drobiazgowej analizy społecznej, której rozwlekła forma serialowa przydaje tylko głębi. Twardy realizm narko-ekonomii w najlepszym wydaniu, obejrzałoby się z przyjemnością podobną, tyle, że dotyczącą stanu współczesnego (ambicje Breaking Bad były chyba w tej kwestii zbyt wątłe)...
NARCOS
prod. Netflix
premiera: 28.VIII.2015
Artykuł z #54 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
Robert Kania