Roślina wyklęta - 100 lat kłamstw na temat konopi
Użyłem Googla i poza relacjami kilku blogerów oraz konopnych mediów, o ostatnim Marszu Wyzwolenia Konopi wspomniały tylko dwa portale (Noizz i Wyborcza). Dla porównania, o marszu środowisk LGBT w Poznaniu napisały już niemal wszystkie możliwe media i napiszą jeszcze na trzy sposoby.
Przemilczenie to jednak najmniejszy problem zwolenników legalizacji. Rządy, koncerny, media oraz serwisy społecznościowe jak YouTube i Facebook, wciąż ramię w ramię wojują na różne sposoby z konopiami. Czemu tak jest? Komu na tym zależy? Aby poznać ten problem, cofnijmy się do samego początku.
Historia konopi to 100 lat kłamstw i ukrywania prawdy
Przed Wami Ziobro w wersji hard, ojciec konopnej prohibicji, Harry Anslinger – pierwszy dyrektor Federalnego Biura ds. Narkotyków w Departamencie Skarbu USA. Rasista, który całym sobą nienawidził kolorowych i marihuany, opowiadał się za surowymi karami dla palaczy oraz stanowczo sprzeciwiał się edukacji narkotykowej, twierdząc, że to jedynie zachęta do eksperymentów. W ramach swojej propagandowej kampanii wymierzonej w marihuanę opublikował całą masę kłamliwych artykułów na temat „największych niebezpieczeństw” związanych z marihuaną oraz wiele filmów skrajnie demonizujących skutki używania marihuany, w tym m.in. Reefer Madness. To właśnie ten człowiek w głównej mierze przyczynił się do delegalizacji marihuany w 1937 roku przez Amerykanów, co niestety w kolejnych latach jak zaraza rozeszło się po świecie.
Całej sprawie pomógł jeden z największych w historii magnatów prasowych, William Hearst oraz stosowane prze niego żółte dziennikarstwo, tj. pogoń za tanią sensacją kosztem rzetelności dziennikarskiej. To właśnie sensacyjne i skandalizujące „historie z życia” dotyczące marihuany, przyczyniły się do wykreowania zakłamanego wizerunku tej rośliny, który w dużym stopniu funkcjonuje do dziś, utrudniając nam walkę o prawdę i liberalizację prawa narkotykowego. Ten rasista (tak, on też nim był), poprzez całkowite pomijanie w swoim przekazie słowa „konopie” i naukowego określenia „cannabis”, a przy tym ciągłe powtarzanie slangowego meksykańskiego słowa „marijuana”, wprowadził je do użycia w języku angielskim (to też podobnie jak prohibicja rozeszło się na cały świat) i sprawił, że większość Amerykanów, w tym nawet naukowcy opiniujący projekt delegalizujący marihuanę, nie zdawali sobie początkowo sprawy z tego, że zakazane zostaną tak wtedy popularne i cenione w przemyśle farmaceutycznym, papierniczym i tekstylnym konopie. To było do diabła tak skuteczne, że ponad 80 lat później i 7 tys kilometrów dalej, w to, że marihuana ma coś wspólnego z konopiami nie dowierzał sam Jarosław Kaczyński. Wow!
– Spośród wszystkich narkotyków znanych ludzkości, marihuana jest tym który najmocniej wywołuje agresję – tak przed Kongresem zeznał Anslinger. Zarówno on jak i Hearst swoje zakłamane kampanie opierali przede wszystkim na strachu, seksualności kobiet oraz rasizmie, który w tamtym czasie był w USA wciąż bardzo popularnym i wywołującym silne emocje zjawiskiem. Twierdzili oni m.in., że marihuana doprowadza do szaleństwa i zamienia ludzi w maniakalnych morderców, a Afroamerykanie i Meksykanie dopuszczają się pod jej wpływem brutalnych gwałtów na białych kobietach oraz takich występków jak choćby patrzenie białemu człowiekowi w oczy, śmianie się z niego czy oglądanie się za białymi kobietami, które zresztą pod wpływem marihuany miały uprawiać sex na lewo i prawo, zwłaszcza z kolorowymi.
I choć dziś wiele z tych twierdzeń brzmi absurdalnie, jestem w stanie zrozumieć czemu ludzie tak łatwo łykali kłamstwa na temat marihuany głoszone przez rząd USA w latach 30-tych. Był to dopiero sam początek kampanii przeciw tej roślinie, nie było internetu i przede wszystkim niemal żadnych ogólnodostępnych badań na temat jej działania i skutków ubocznych. Z kolei wyniki nielicznych badań jak choćby opublikowanego przez Brytyjski rząd w Indiach raportu Indian Hemp Drugs Commission oraz zleconego w 1930 roku przez rząd USA badania nad efektami palenia konopi przez amerykańskich pracowników rządowych w Panamie, były trudno dostępne dla przeciętnego obywatela, a rząd miał gdzieś płynące z nich wnioski. Choć obydwa raporty stwierdzały, iż marihuana nie stanowi problemu oraz zalecały nie stosować żadnych kar w związku z tym – rząd USA zbagatelizował te informacje i rozpoczął brudną wojnę z rośliną, a w efekcie ze zwykłymi ludźmi, których spychano na margines społeczny oraz wtrącano masowo do więzień.
Brzmi jak smutny rozdział z podręcznika do historii? Szkoda tylko, że to rozdział wciąż niezamknięty mimo upływu całego wieku. Policja w USA aresztuje dziś więcej osób za stosowanie marihuany niż za wszystkie kryminalne przestępstwa razem wzięte! W Polsce co każde 10 minut ujawniane jest kolejne „przestępstwo” narkotykowe – to aż 10% wszystkich wykrywanych przestępstw kryminalnych w naszym kraju. W czasach, gdy przeszczepiamy serca, potrafimy teleportować proton i bez trudności latamy w kosmos, na całym globie rozgrywają się tragedie setek tysięcy ludzi, którzy mieli czelność sięgnąć po inne używki niż te, na które łaskawie zezwoliła im władza.
Blokowanie drogi do poznania
Przez całe lata trwania tej absurdalnej wojny, rządy większości krajów blokowały niezależne badania nad konopiami, pozwalając równocześnie na to firmom farmaceutycznym, których zadaniem było stworzenie syntetycznych kannabinoidów o takim samym potencjale medycznym jak te naturalne, ale bez działania psychoaktywnego. Jak wiemy jedyne co się z tego narodziło, to dopalacze – syntetyczne kannabinoidy, które nie tylko pozbawione są oczekiwanych właściwości leczniczych, ale w dodatku wykazują bardzo silne działanie psychoaktywne oraz są zdecydowanie groźniejsze od marihuany.
W Polsce było przynajmniej kilka prób zbadania tej rośliny i jej wpływu na człowieka, ale nie wiem czy jakikolwiek projekt doszedł do skutku. Te o których wiem – a w ramach jednego konsultowano ze mną projekt hali uprawowej i samego procesu produkcji – były torpedowane przez kolejne urzędy, choć przecież polskie prawo jak najbardziej zezwala jednostkom naukowym na realizację takich badań.
To, że ktoś wmawia Ci, że białe jest czarne to nie jest wielki problem, bo za chwilę spojrzysz i zrozumiesz, że zostałeś okłamany. Kreatorzy konopnej prohibicji doskonale jednak zdawali sobie z tego sprawę dlatego zawiązali obywatelom oczy, aby nie poznali tak szybko prawdy. Wszystko zaczęło się już podczas anty-konopnej kampanii Anslingera, gdy bagatelizowano wyniki badań dotyczących wpływu marihuany na człowieka, a prace nad ustawą delegalizującą marihuanę prowadzono w tajemnicy. Przeciw temu projektowi wystąpił m.in. dr William G. Woodward, przedstawiciel Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, które dopiero na 2 dni przed wysłuchaniem zorientowało się, że rząd chce zakazać cannabis – bezpiecznego leku, używanego w medycynie od ponad 100 lat w leczeniu wielu schorzeń. Wcześniej nie protestowali, bo nie mieli pojęcia, że te wszystkie sensacyjne doniesienia o „diabelskim zielsku z Meksyku” przewijające się w tabloidach, tak naprawdę dotyczą konopi. Rządzący nie tylko zatkali usta naukowcom wywalając Woodwarda z obrad komisji, ale podczas głosowania nad ustawą w Kongresie, jeden z przedstawicieli komisji zapytany o to czy projekt konsultowano z ATM, odparł bez wahania – Dr Wharton (przekręcił jego nazwisko) zgadza się z projektem całkowicie! I tak oto zdelegalizowano konopie.
Środowisko naukowców było w późniejszym okresie nieustannie prześladowane przez Anslingera, który karał tysiące lekarzy za przepisywanie pacjentom wyciągów z konopi, a po ukazaniu się raportu “LaGuardia Marijuana Report 1938 – 1944” ścigał tych, którzy brali udział w pracach badawczych. Nic dziwnego, że był wściekły i bezprawnie blokował kolejne próby badawcze nad tą rośliną – wspomniany raport donosił bowiem, że marihuana nie tylko nie powoduje agresji, ale też przynosi szereg różnych korzyści.
Czwarta władza
Gdyby rządy były osamotnione w kreowaniu zioła na wielkiego wroga ludzkości, zapewne ta wojna dawno by się zakończyła, a może nawet nigdy nie zaczęła bez wsparcia takich ludzi jak Hearst, którzy poprzez swoje media bombardowali społeczeństwo zniekształconym obrazem marihuany. Czasem do zbudowania wielkiego szumu wystarczył jeden wypadek samochodowy i znaleziony skręt w schowku auta. Tworzono narrację jakby dookoła ginęła masa ludzi w wypadkach drogowych spowodowanych przez najaranych zombie. Nikt oczywiście nie poruszał kwestii faktycznej plagi wypadków spowodowanych używaniem alkoholu.
W bardo podobny sposób wykreowano morderczy wizerunek dopalaczy w 2010 roku tuż przed całkowicie bezprawną akcją zamknięcia wszystkich smart-shopów w Polsce. Wtedy media przez ok 3 tygodnie codziennie podawały informacje dotyczące zatruć na oddziałach toksykologicznych, sugerując ogromny problem z dopalaczami. Fakty były jednak takie, że podawane liczby zatruć nie dotyczyły tylko dopalaczy, a niemal wszystkich przypadków – od wypicia Domestosa po zjedzenie kasztanów. Nie odnotowano wtedy też żadnego zgonu z powodu zatrucia dopalaczami – ani podczas tych 3 tygodni, ani w całym roku. Tak rządy ze wsparciem głodnych sensacji mediów kreują problemy z którymi później dzielnie walczą - oczywiście z poklaskiem pewnej części społeczeństwa. Co najciekawsze, w momencie słynnego zamykania tych sklepów odnotowywano mniej niż 200 zatruć rocznie, a po tej spektakularnej akcji i serii kolejnych zaostrzeń przepisów, z roku na rok, zatruć było więcej i więcej, aż w 2015 roku liczba ta przekroczyła 7 tys. A wystarczy zerknąć na to jak z problemem radzi sobie choćby Portugalia – tam nikt nie ma potrzeby szukania legalnych i niebezpiecznych zamienników, bo brak jest kar za posiadanie marihuany i innych dobrze znanych człowiekowi substancji.
Nie bez powodu media nazywamy czwartą władzą. Narkofobiczny właściciel dużej stacji telewizyjnej jest równie niebezpieczny jak narkofobiczny prezes dużej partii politycznej. Z kolei razem, bez przeszkód mogą kształtować społeczeństwo, politykę i prawo.
Facebook, Youtube, Instagram i marihuana
Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że niemal wszystkie serwisy społecznościowe zwalczają treści dotyczące marihuany. Instagram jakiś czas temu blokował konta nawiązujące do marihuany, Facebook od zawsze nie zgadzał się na płatne reklamy związane z konopiami, nawet jeśli dotyczą one maści konopnej czy produktów spożywczych zawierających nasiona konopi. Facebook, ale też Instagram, mimo wielu prób nie pozwoliły mi nawet na jakąkolwiek reklamę legalnie działającej restauracji. Rozmawiając z pracownikami Facebooka dowiadywałem się, że promuję narkotyki, a nawet, że prowadzę (uwaga!) agencję towarzyską. Ostatnio Facebook usunął z wyników wyszukiwania strony, ale także grupy i posty, które mają w nazwie słowa „marihuana”, „cannabis”, „THC” oraz „ganja”, utrudniając tym swobodną działalność legalnych firm w USA czy Kanadzie. Nie lepiej jest na YouTube, gdzie likwidowane są kanały, które często od lat poruszały temat marihuany, czy też zwracały uwagę na szkodliwość i nieskuteczność restrykcyjnego prawa narkotykowego. Zlikwidowano, choć po zaciętej walce i odwołaniach przywrócono kanały Cannabis News oraz Wiem co Ćpiem. Wielu jednak nie miało takiego szczęścia i zniknęło na zawsze.
Jestem przekonany, że w Dolinie Krzemowej zapach palonej ganji nie jest niczym zaskakującym, a ci kreatywni ludzie kształtujący lepszą przyszłość dla nas wszystkich mają świadomość, że marihuana to używka mniej szkodliwa od alkoholu, a kryminalizacja jej posiadania to najgorsza możliwa droga. Gdy dodamy do tego fakt, że w Dolinie Krzemowej funkcjonuje grubo ponad setka sklepów z marihuaną i jej przetworami, nie pozostaje nawet cień wątpliwości co do tego, że pracownicy Youtube i Facebooka zwalczają konopny content z innych przyczyn niż niewiedza.
Czemu rozpętano tę wojnę?
Najpopularniejsza chyba teoria, którą głosił Jack Herer, dotyczy zaangażowania w sprawę przedstawicieli branż dla których konopie były ogromnym zagrożeniem. W latach 30-tych na rynku pojawiły się bowiem maszyny do zbioru oraz przetwarzania paździerzy konopnych w masę przeznaczoną do produkcji papieru. Firmy takie jak Hearst Paper Manufacturing Division, które opierały swoją produkcję na przemyśle drzewnym z pewnością miały pełne portki. Podobnie jak DuPont, która dziwnym zbiegiem okoliczności w momencie kiedy wchodziła pierwsza ustawa delegalizująca konopie, opatentowała nylon, proces wytwarzania plastiku z ropy i węgla, jak również nowy proces wytwarzania papieru z „papki” drzewnej.
Teraz najlepsze – nasz antybohater Anslinger został wybrany na stanowisko szefa Federalnego Biura ds. Narkotyków przez swojego teścia, bankiera Andrew Mellon’a, którego jeden z banków (Mellon Bank z Pittsburgh’a) współpracował (chyba nawet nadal współpracuje) właśnie z DuPont. Możemy więc przypuszczać, że to chciwości i być może chęć władzy motywowały Anslingera, szczególnie, że jeszcze kilka lat wcześniej nie uważał marihuany za narkotyk i wypowiadał się o niej pozytywnie.
Co jednak spowodowało, że William Hearst uruchomił swoje kilkadziesiąt największych w USA gazet, a także stacje radiowe oraz kompanie filmowe i dołączył do wojny przeciw konopiom? Najbardziej prawdopodobnym jest, że kierował się po po prostu zemstą. Podczas rewolucji meksykańskiej stracił on bowiem w Meksyku ok 800.000 akrów ziemi i kilkadziesiąt tysięcy sztuk bydła. Odpowiadał za to Pancho Villa i jego ludzie, znani ze swego zamiłowania do palenia marihuany. A jak już wiemy zarówno Hearst jak i Anslinger byli zaciekłymi rasistami, którzy prowadząc wojnę z konopiami, walczyli przy okazji z Afroamerykanami oraz Meksykanami przywożącymi do USA to „diabelskie ziele”.
W mojej ocenie możliwa jest jeszcze jedna przyczyna, a w zasadzie kolejna motywacja Anlingera. Kiedy rozpoczynano w USA wojnę z trawką, kończyła się właśnie prohibicja alkoholowa, która przyczyniła się do ekspresowego powstania potężnych grup przestępczych, dwukrotnego wzrostu liczby morderstw oraz śmierci ponad 10 tys osób z powodu zatrucia zanieczyszczonym alkoholem. Rządzący powinni więc wiedzieć i z pewnością wiedzieli, że podobne efekty uzyskają walcząc m.in. marihuaną. Czemu więc mimo to przystąpili do kolejnej z góry skazanej na porażkę wojny?
Tuż po objęciu swojego stanowiska Anslinger poprzez siatkę współpracujących z nim narkomanów zrobił zasadzkę na lekarzy, którzy przepisywali uzależnionym m.in. heroinę. Zatrzymano ok 20 000 lekarzy w całym kraju choć dotychczas było to legalne – zgodnie z wyrokiem Sądu Najwyższego, który orzekł, że nie można karać lekarzy przekonanych, że przepisując heroinę swoim uzależnionym pacjentom działają w ich najlepszym interesie.
Dotychczas preparaty z opioidami jak choćby zawierający morfinę syrop „Mrs. Winslow’s Soothing Syrup”, były dostępne w aptece i dość często stosowane przy przeziębianiach czy depresji. Część ludzi się oczywiście uzależniała, ale jak wynika z badań, większość nałogowców funkcjonowała w społeczeństwie zupełnie normalnie bez zarzutów wykonując swoją pracę, często na wysokich stanowiskach.
Po wprowadzeniu zakazu dużo się zmieniło – wiele uzależnionych osób gorączkowo poszukiwało dostępu do tych substancji. Przypominali umierających z pragnienia i byli w stanie poświęcić naprawdę wiele, aby zaspokoić ten nieludzki głód. I jak zapewne się domyślacie z pomocą przyszły grupy przestępcze, całe na biało oferując gram morfiny za dolca, kiedy dotychczas w aptece kosztował zaledwie 2-3 centy. I wtedy narodził się właśnie znany nam brudny, przestępczy i mroczny świat narkomanów, gdzie mężczyźni kradną, a kobiety sprzedają swoje ciała, aby mieć na kolejną wycenioną jak złoto działkę. I tak oto przestępczość rosła, a razem z nią sens istnienia departamentu Anslingera. Perpetum kurde mobile.
To jednak nie jest główny cel tego działania. Najważniejszy był prawdopodobny układ z mafią, która po delegalizacji narkotyków mogła tak jak w przypadku prohibicji alkoholowej, rozwinąć swoje skrzydła i mnożyć w prosty sposób ogromne pieniądze. Gdybanie? Mało realna teoria? Być może, ale tylko do momentu, w którym dowiadujemy się, że Chris Hanson, szef Biura Anslingera w Kalifornii, który odpowiadał za organizację nalotu na lekarzy, pracował dla okrytego złą sławą chińskiego dealera narkotykowego Woo Singa. Dowiedziono w sądzie, że Chris przyjmował od mafii duże pieniądza za działanie na ich korzyść. Już wiecie czemu zatrzymano tysiące lekarzy i zamknięto te wszystkie kliniki.
Bez względu na motywacje pojedynczych osób, które odegrały kluczowe role w wywołaniu ogólnoświatowej nagonki na marihuanę, istotne jest także przyzwolenie na to wszystko ze strony rządu oraz prezydenta Roosevelta – bez tego nigdy nie doszłoby do zmiany pożytecznej rośliny w „diabelskie” ziele. Można dziś gdybać czy rządzący chcieli wykreować nowy problem, z którym dzielnie będą mogli walczyć, czy też po prostu przespali temat, albo czerpali z tego jakieś osobiste zyski. Pewne jest jednak to, że Anslinger i Hearst odwalili taką propagandę, że niebawem ich krokiem poszły niemal wszystkie państwa na świecie.
Siła rażenia tej kampanii jest moim zdaniem najważniejszą przyczyną tak długiego trwania idiotycznej wojny z narkotykami. Mistrz propagandy, Joseph Goebbels twierdził, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. I wygląda na to, że się nie mylił, choć trzeba przyznać, że jego koledzy po fachu z USA dla pewności powtórzyli swoje kłamstwo przynajmniej milion razy, a ich następcy zrobili to jeszcze miliard razy w 3000 językach. I tak oto roślina posiadająca cały szereg pozytywnych właściwości leczniczych została zakazana na niemal całym globie. Bez namysłu zaczęto karać za posiadanie stosunkowo niegroźnej używki, choć równocześnie niemal w każdym kraju legalnie kupić można było alkohol i tytoń – substancje, które co każde 3 sekundy przyczyniają się do czyjejś śmierci.
Dlaczego to się jeszcze nie skończyło?
Dziś, gdy wiedza na temat marihuany jest znacznie szersza, a rzetelne informacje są na wyciągnięcie ręki każdego z nas, wojna z ziołem nadal trwa, choć ewidentnie zmierza ku końcowi. Proces ten jest jednak z wielu przyczyn bardzo zawiły i czasochłonny.
Dość oczywistym wydaje się opór przemysłu farmaceutycznego, który zarabia przede wszystkim na opatentowanych przez siebie lekach. No cóż, konopie zostały już opatentowane przez naturę, Matkę Ziemię czy jak kto woli – przez samego Boga. Wszystko wskazuje na to, że obawy koncernów farmaceutycznych nie są bezpodstawne gdyż w stanach z legalną medyczną marihuaną stosowanie kluczowych leków na receptę spadło już o 11 procent. W przypadku legalizacji na poziomie federalnym, a następnie ogólnoświatowym, ich straty będą liczone w dziesiątkach miliardów dolarów.
Liberalizacja prawa narkotykowego jest dziś z pewnością niewygodna także dla przemysłu alkoholowego, który obawia się mniejszej sprzedaży swoich produktów. Potwierdza to ujawniona przez portal Wikileaks korespondencja pomiędzy branżą alkoholową i amerykańskimi władzami, gdzie mamy do czynienia z lobbingiem przedstawicieli tej branży za kontynuowaniem walki z „groźną” marihuaną. Czy mają się czego obawiać?Wyniki różnych badań nie są jednomyślne – część dowodzi, że tam gdzie zalegalizowano marihuanę, średnio o 15% spadła sprzedaż alkoholu, ale inne nie dają jasnej odpowiedzi lub sugerują coś zupełnie odwrotnego. Prawdopodobnie zbyt mało czasu upłynęło od pierwszych legalizacji, aby jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Niezmiennie na delegalizacji korzystają również grupy przestępcze, choć sam mam wątpliwości co do tego, aby obecnie w jakiś znaczący sposób lobbowały za utrzymaniem restrykcyjnego prawa narkotykowego. Nie wierzę w ich zdolność do tak odległych czasowo działań oraz inwestycji – szczególnie, że w większości państw legalizacja to niepewny i odległy proces, a przestępcy z oczywistych względów skupiają się raczej na tym co tu i teraz. Bardzo możliwe, że tak jak w przypadku sklepów z dopalaczami, wielu dotychczasowych przestępców legalizowałoby swoją działalność otwierając własne coffeeshopy i hale uprawowe.
Jeśli chodzi o media, to tak jak 100 lat temu, tak i dziś różnie z nimi bywa. Choć świadomość na temat marihuany jest zdecydowanie większa niż w przeszłości, czasem chęć pogoni za tanią sensacją zwycięża i trafiają się zakłamane oraz szkodliwe publikacje. Muszę przyznać, że dość dobrze wygląda jakość przekazu na temat medycznego zastosowania konopi – nie da się ukryć, że namacalne i poruszające relacje pacjentów, którym pomagają przetwory z konopi, były na rękę zarówno szukającym atencji dziennikarzom, jak i nam – zwolennikom legalizacji marihuany. Nie jest tajemnicą, że to właśnie emocje znów pomogły odmienić choć trochę wizerunek marihuany – tym razem w odwrotną stronę i uczyniła to empatia, bezsilność oraz złość na prawo zabraniające nam się leczyć, a nie strach przed jakimś diabelskim zielem z Meksyku.
A co z dzisiejszymi politykami? Bez większych zmian. Wciąż są to przeważnie ignoranci i hipokryci, którzy nie kierują się dobrem obywateli, a zyskami politycznymi lub osobistymi. To z tworzonego przez nich absurdalnego prawa wynika m.in. wcześniej wspomiana przeze mnie polityka serwisów społecznościowych, które najzwyczajniej w świecie obawiają się ewentualnej odpowiedzialności karnej za promowanie lub wspieranie handlu marihuaną. Rządzący tak jak w przeszłości, nadal blokują badania nad konopiami i utrzymują wojnę, która wciąż im się opłaca. Dzięki temu Ziobro czy minister zdrowia może co jakiś czas opowiedzieć o kolejnym niewiarygodnie skutecznym rozszerzeniu listy zakazanych substancji, pogadać o śmiertelnym zagrożeniu spowodowanym marihuaną i dopalaczami, a policja ma dzięki temu więcej pieniędzy i lepsze statystyki, gdyż wykrycie przestępstwa narkotykowego, niemal zawsze jest równe wykryciu sprawcy. I jakoś się to wszystko kręci podsycane narkofobią wielu polityków – zarówno tą będącą owocem ignorancji jak i tą będącą owocem przekonań religijnych. Niestety ta woja będzie się im opłacać dopóki świadomość społeczna, a co za tym idzie, poparcie dla zmian nie będzie wystarczająco duże. Zerknijcie na sprawę medycznej marihuany – nagłośnienie kilku poruszających historii pacjentów, bardzo szybko zbudowało niemal 90% poparcie dla legalizacji medycznej marihuany, a to z kolei jeszcze szybciej pobudziło do działania polityków, którzy co prawda niezdarnie, ale odpowiedzieli na oburzenie społeczne ustawą liberalizującą przepisy w tej kwestii.
To właśnie przemiany społeczne poprzedzają zmiany legislacyjne. Dlatego właśnie tak istotna jest edukacja społeczeństwa i przesuwanie pewnych granic, które następują znacznie szybciej gdy konsumenci marihuany wychodzą z ukrycia i głośno mówią o swojej sytuacji oraz szkodliwości obecnej polityki narkotykowej. Tak jak w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, tak i u nas możliwe jest doprowadzenie do sytuacji, gdzie restrykcyjne prawo narkotykowe zacznie być coraz bardziej martwe. Nadejdzie moment, w którym sami policjanci, prokuratorzy i sędziowie przez powszechność zjawiska i ogólną świadomość braku szkodliwości społecznej tego czynu, zaprzestaną ścigać i surowo karać palaczy marihuany. Myślę, że ten proces właśnie się w Polsce rozpoczyna na naszych oczach i mimo konserwatywnego rządu pełnego takich ludzi jak Ziobro czy Kempa sytuacja się poprawia – w ubiegłym roku umorzono ponad 8 tys spraw o posiadanie małych ilości substancji odurzających. Dla porównania w 2012 roku umorzono 4 razy mniej takich spraw, choć liczba postępowań karnych nie była mniejsza. Co prawda zmiany te są dość powolne, ale i tak jest to znaczny skok biorąc pod uwagę sytuację w latach sprzed bumu na medyczną marihuanę, gdy konopie oraz kwestia liberalnej polityki narkotykowej były tematami tabu.
Nie ma ważniejszych tematów niż walka o swobodne ćpanie?
Dziś wciąż wielu zwolenników legalizacji marihuany słyszy takie często kończące dyskusję pytanie swoich oponentów. I to właśnie na tym polu mamy jeszcze trochę do zdziałania. Nie walczymy przecież o jakieś ćpanie, a o to, by zaprzestano traktowania tych ludzi jak gwałcicieli – o wartości takie jak wolność, prawo do decydowania o samym sobie czy też godność. Nadal bardzo często słowo „legalizacja” utożsamiane jest z poparciem, a nawet promocją palenia marihuany, a przecież jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Nie chodzi przecież o to, aby ludzie zaczęli palić, a o to, by przestało to być karane – marihuana już istnieje i dla większości jest łatwo dostępna, choć zdaję sobie sprawę z tego, że z ciemnej i pędzącej limuzyny może być trudno to dostrzec.
Myślę, że po tych latach wspinaczki do celu jakim jest legalizacja, od wyzwolenia konopi dzieli nas tylko górka z której trzeba bezpiecznie zjechać. W kilku ostatnich latach na legalizację marihuany zdecydowała się Kanada, Urugwaj, część stanów USA i wiele państw, które w mniejszym stopniu liberalizują swoją politykę narkotykową. Jestem przekonany, że tak jak 100 lat temu zaraza delegalizacji rozeszła się po całym świecie, tak jutro legalizacja zagości w tych państwach na nowo, a dla naszych dzieci wojna z marihuaną będzie jedynie rozdziałem w książce od historii – zamkniętym rozdziałem.
Artykuł z #59 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
Przemysław Zawadzki
Facebook YouTube