OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU - Bangkok ( Cz. II )
[,,OPOWIEŚć Z KRAINY ŚMIECHU" Z powrotem - cz. 1] Po raz kolejny przyleciałem do Bangkoku pod koniec stycznia 2004 roku. Chciałem jak najszybciej załatwić interesy z Pim, aby móc wyrwać się z brudnego molocha na jakieś wyspy. Zależało mi głównie na tym, by oddała resztę pieniędzy, jakie wisiała mi za przesyłki z Polski. Oczywiście z ecstasy. Przez te poprzednie kilka miesięcy kontaktowaliśmy się dość często w sprawie pigułek. Ona przysyłała mi forsę, a ja bez problemu wysyłałem jej raz po raz małe listy z kilkunastoma tabletkami.
List to było nieduże opakowanie z płytą kompaktową. W niewielkiej przestrzeni między plastikowymi ściankami mieściło się po 16 tabletek. Były tam na tyle niewidoczne, że nawet przy pomocy skanera ciężko było coś zauważyć. Nie wpisywałem również żadnych swoich danych, pozostając na wszelki wypadek anonimowym. Takich listów wysłałem około dziesięciu, w cotygodniowych odstępach. Cena, jaką ustaliliśmy, to 80 złotych za sztukę, przy czym tu, w Polsce, mój koszt to 5 zł. Przelicznik był więc niezły. Teraz, po przylocie, pozostawało mi odebrać od niej resztę kasy, a następnie zająć się swoimi sprawami.
Tego dnia po przylocie nie chciało mi się już jechać do Banglumpu – dzielnicy, gdzie znajdował się guest house prowadzony przez Pim. Zatrzymałem się więc w innej części miasta, skąd było łatwiej dojechać do dworca. Po szarej polskiej jesieni i mroźnej zimie to było to, co miało mnie rozgrzać i pobudzić do życia. Pomyślałem, że dobrze by było wygrzać kości na Ko Chang – mojej ulubionej wyspie, albo pojechać na Ko Pha Ngan, gdzie zbliżało się „Full moon party”.
Zadzwoniłem do Pim.
Tak, czekam aż wpadniesz – powiedziała zadowolona słysząc mój głos.
Czemu nie chcesz się zatrzymać w moim lokalu? – dodała. W jej głosie wyczułem jakby nutę rozczarowania.
– Dzięki, Pim, ale mam trochę planów poza Bangkokiem.
– Ale ja chcę cię poznać z tym moim znajomym, dla którego były te pigułki. Ma klub „Ministry of sound” przy Sukumvit rd. Prosił mnie, bym cię przyprowadziła.
Wolałbym zostawić tę sprawę miedzy nami – wyjaśniłem.
Nie martw się, to mój dobry znajomy. Możemy mu ufać. Poza tym on ma resztę pieniędzy dla ciebie – zapewniała.
To jak chcesz się umówić?
Spotkajmy się w jego klubie jutro wieczorem – stwierdziła Pim. Wiedziałem, o które miejsce chodzi. Ta tajska kopia londyńskiej dyskoteki rzuciła mi się już kilka razy w oczy.
– Dobrze, umówmy się na jutro – tymi słowami ją pożegnałem.
Włączyłem hotelowy telewizor. Fala piskliwych tonów wypełniła pomieszczenie. Leciał kolejny tajski wodewil. Nie widziałem nigdy nic bardziej krzykliwego niż azjatyckie programy telewizyjne. Byłem zbyt zmęczony, by gdzieś wychodzić. Wyciągnąłem butelkę Singha beer i usiadłem przy otwartym oknie. Ciepła bryza przyniosła zapach spalin, a dźwięki ulicy zmieszały się z jazgotliwym programem telewizyjnym. Dobrze było być tu z powrotem – pomyślałem.
Następnego dnia zjawiłem się w klubie, o którym była mowa. Pim już czekała na mnie przy wejściu. Poszliśmy razem na piętro, a później dalej do oddzielonej, jakby prywatnej części. Siedziało tam kilka osób, wśród których było dwóch białych. Pim przedstawiła mi jednego z nich jako wspomnianego przez telefon znajomego. Był to Jeff. Rozmawialiśmy trochę. Mówił, że jest Australijczykiem, było to nawet zauważalne w jego akcencie. Gdy spytałem o kopię nazwy klubu przyznał, że to rodzaj filii, a on jest bardziej managerem, niż właścicielem tego lokalu.
Później zabrał nas do małego chilloutroomu, gdzie zostaliśmy sami. Tam Jeff przeszedł do konkretów. Zaproponował mi załatwienie większej ilości ecstasy.
– Może masz kogoś, kto mógłby tu przywieźć trochę więcej tabletek? – zapytał – Sam widzisz, jakie mamy potrzeby.
Nie sądzę, Jeff, by mi się to udało – odpowiedziałem – a ty, ty na pewno bez problemu kogoś znajdziesz?
– Masz rację – odparł. – Ale większość piguł tutaj produkowana jest w Malezji. A to, niestety, podła jakość. Nie będę ukrywał, mam kilka innych źródeł z Australii i Anglii. Ale to od ciebie też było ok. Gdybyś w to wszedł, mógłbym zapłacić nawet trochę więcej. Większe pieniądze za dobrą jakość. Przemyśl to, propozycja jest uczciwa.
Miałem kumpla, który załatwiał mi te dropsy w Polsce, a że niemal zawsze był w potrzebie finansowej, w sumie w każdej chwili mogłem się do niego zgłosić i umówić jakąś większą przesyłkę. Powiedziałem o tym Jeffowi, gdy ten wręczał mi rulon tajskich banknotów z naszego rozliczenia.
Na tym zakończyliśmy rozmowę. Następnie umówiłem się jeszcze z Pim i obiecałem się odezwać na dniach, gdy będę już coś wiedział w sprawie propozycji Jeffa.
Przez następne kilka dni próbowałem skontaktować się z Niko – kolegą od prochów, by zaproponować mu ten interes z Jeffem. Nie było to jednak łatwe – ten był wszędzie, tylko nie pod telefonem. Nie pozostawało nic innego, jak odłożyć interes z nim na później. Postanowiłem zadzwonić do mojej tajskiej znajomej Pukhi. Umówiliśmy się na wspólną wyprawę na Kho Pha Ngan i tak wkrótce znalazłem się u niej.
Pukhi mieszkała na Chinatown niedaleko stacji kolejowej Hua Lamphong. Stamtąd pojechaliśmy razem do Chumphon i dalej już statkiem na wyspę.
Imprezy na plaży przy świetle księżyca pod nazwą „Full moon party” odbywały się już prawie na każdej z okolicznych wysp i były to, podobno, typowo komercyjne wabiki na turystów.
Ko Pha Ngan pozostało jednak miejscem, gdzie wszystko się zaczęło i fajnie było wybrać się właśnie tam.
Wylądowaliśmy w Thong Sala i stamtąd, na pace jednej z kursujących taksówek pojechaliśmy na południe wyspy do Haad Rin. Mała miejscowość wciśnięta w wąski cypel wyspy. Miejsce pełne było kurortów turystycznych. Zajęło nam trochę, by znaleźć jakiś w miarę tani bungalow. Miasteczko przeżywało bowiem prawdziwy nalot ludzi z całego świata. Okazało się bowiem, że czasy, gdy przyjeżdżali tu sami backpackerzy, dawno minęły, zaś ceny domków dorównywały nawet tym z hoteli w Bangkoku. A to jednak było zdecydowanie za dużo, jak na taką rozrywkę. Wreszcie znaleźliśmy coś na uboczu, dość daleko od Haad Rin Nok, północnej plaży z widokiem na wschód słońca. To właśnie tam, pośród sporej liczby różnych klubów, odbywało się comiesięczne „Full moon party”. Czułem się trochę rozczarowany i zaczynałem żałować, że nie pojechaliśmy gdzieś indziej, choćby na zdecydowanie spokojniejszą i czystszą Ko Chang. Dopiero wynajęcie skutera i wędrówki na nim po całej wyspie poprawiły mi humor. Po kilku dniach zaczęły się dziwne telefony od Pim. Najpierw zadzwoniła żeby zapytać, co słychać. Później, kiedy wracam. W końcu, dzwoniąc po raz enty, wyraziła chęć porozmawiania z Pukhi. Wyglądało to dość dziwnie, bo obie dziewczyny się nie znały. Wyjaśniła to jednak tym, iż po tajsku łatwiej będzie jej się łatwiej porozumieć i dowiedzieć, jak jest w okolicy.
Zastanawiam się nad kilkudniowym wyjazdem i mogłabym was odwiedzić – dodała.
Jeżeli nawet coś mnie w tej sytuacji tknęło, to nie na tyle, żeby wzbudzić jakieś silniejsze podejrzenia. W końcu przez cały czas poznawania Azji ciągle spotykałem sytuacje i zachowania, których nie mogłem do końca zrozumieć. Coraz mniej się nad tym zastanawiałem.
Po tym telefonie Pukhi zaczęła pytać. Sama nie miała pojęcia o moim interesie z ecstasy. Wiedziała tylko o rękodziele, które sprowadzałem przez Pim.
– Co ona chce, dlaczego tak często wydzwania? – Usłyszałem od Pukhi tego popołudnia.
– Nie denerwuj się, Pukhi. Może rzeczywiście chce tu wpaść na kilka dni.
Zdaje się, że po kilku kolejnych telefonach Pukhi musiała jej coś powiedzieć, gdyż do końca naszego pobytu na Ko Phangan Pim nie zadzwoniła już ani razu...
Następne dni należały do „Full moon party”. Poszliśmy do Haad Rin Nok. Mała plaża wraz z całym miasteczkiem zamieniła się właściwie w jedną wielką imprezę, która trwała non stop przez kolejne kilka dni. My spędziliśmy tę noc głównie obok Vinyl Club, gdzie muza wydawała się najlepsza. Sporo nowopoznanych osób zagęściło atmosferę kolejnych dni. Anna, pewna Angielka, która latem mieszkała w Londynie na zacumowanej przy Tamizie barce, a zimy spędzała tu w Tajlandii, poznała nas z miejscowymi, którzy mieli dobre jointy. Poza tym dysponowali długą drewnianą łódką, więc można było wypływać dalej w morze. Tak spędziliśmy ponad tydzień, aż zaczęły się kończyć pieniądze i trzeba było wracać do Bangkoku.
Zaraz po powrocie odezwałem się do Pim. Temat ciągle był aktualny, więc ponowiłem próby znalezienia Niko. Tym razem miałem więcej szczęścia. Na moją ofertę zareagował tak, jak się spodziewałem – z zadowoleniem.
– Stary – powiedział – przyślij kasę, a ja już załatwię, co chcesz i ile chcesz.
Wysłałem mu Western Union sumę odpowiadającą mniej więcej tysiącowi złotych. Kwota ta miała wystarczyć na 100 tabletek. W końcu on też musiał coś z tego mieć. Pozostało czekać, kiedy się odezwie. W międzyczasie miałem trochę innych spraw. Pewien znajomy chciał, bym kupił mu większą partie piercingu.
Robiłem to już wcześniej, Tajowie bowiem byli w tym nieźli i można było znaleźć dużo tańszych i ciekawszych wzorów. Musiałem więc zajrzeć do paru sklepów na Banglangpu, by znaleźć coś fajnego.
Tym razem zatrzymałem się w okolicach Sukhumvit rd. niedaleko przystanku Sky train, co ułatwiało zdecydowanie poruszanie się po wiecznie zapchanym korkami mieście.
Ta najdłuższa z ulic Bangkoku tętniła życiem praktycznie 24 godziny na dobę. Dzień należał do sklepów. Wieczorem zaś przy blasku neonów wyrastały masy małych ulicznych knajpek z alkoholem i tutejszymi specjałami kulinarnymi. Na małych wózkach, przypominających kuchnie polowe, smażyły się skorpiony, larwy, szarańcza... Nieopodal swoje życie zaczynały nocne kluby, a z nimi czekające na klienta dziewczyny.
Szwendanie się po zachodzie słońca było o wiele przyjemniejsze, niż dzienne podróże w ponad 40 O C upale.
Smog i temperatura czyniły betonową dżunglę wyjątkowo nieznośną. Zwłaszcza dla przybysza z zimnej północy.
Czasem siedziałem przy jednym z wystawionych na zewnątrz stolików. Innym razem zaglądałem do wszędobylskich Karaoke. Tajowie uwielbiali takie miejsca, bawili do rytmu swojej kociej muzyki oraz do miejscowej whisky.
Minął tydzień, gdy Pim ponownie zakomunikowała swą niecierpliwość. Niko zaś nie spieszył się specjalnie, zwłaszcza, gdy dostał już pieniądze. Sytuacja zaczęła mnie trochę irytować. Nadszedł już najwyższy czas, by znów wydostać się z Miasta Aniołów. Miałem dość olbrzymiego, wypełnionego gorącymi spalinami molocha. Marzyłem o Ko Chang, a stamtąd dalej do dużo tańszej Kambodży.
Wreszcie odezwał się. Oczywiście z długą opowieścią, jak to wszystko na ziemi i w niebie sprzysięgło się przeciwko niemu, przeszkadzając w skontaktowaniu ze mną. Najważniejsze! Miał dobre wieści o wysyłce. Była już w drodze firmą kurierską na moje nazwisko.
Totalnie nieostrożne, ale... stałem przed faktem dokonanym. Lepiej było mieć to już za sobą, choćby za cenę ryzyka. W końcu jak inaczej byłbym pewien, czy w ogóle je wysłał. Musiałem odzyskać tę sumę, tym bardziej teraz, gdy poczułem brak gotówki. Życie w Tajlandii było o wiele tańsze niż w Polsce, nie zmieniało to jednak faktu, że trzeba było za nie płacić.
Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do podanej przez Niko firmy kurierskiej, by się dowiedzieć, że przesyłka już czeka. Niestety, jej siedziba była dosyć daleko, więc nie zdążyłem jej odebrać. Następnego zaś dnia, w sobotę, okazało się, że biuro jest nieczynne. Pozostało przesunąć jej odbiór na poniedziałek. Umówiłem się z Pim, która z zadowolenia popiskiwała coś po tajsku do słuchawki.
W końcu w poniedziałek rano odebrałem bez problemu nadaną przez Niko paczkę i umówiłem się z Pim na Chatu Chak, gdzie miała mi przy okazji pokazać kilka rzeczy, które mógłbym próbować wysyłać do Polski.
W paczce od Niko było oczywiście tylko pięćdziesiąt kilka pastylek zamiast umawianych stu, ale tego właściwie mogłem się spodziewać. Widocznie zdążył już wydać przesłana mu sumę na inne cele. Jedynym plusem była ich jakość. Nie były to żadne mieszane z amfetaminą podróby, ale czyste MDMA prosto z Holandii. Część była zielona ze znaczkiem Love, inne zaś, w kolorze różowym, miały emblemat dwóch wisienek.
Pim czekała w umówionym miejscu na jednej z uliczek zatłoczonego targu. Posiedzieliśmy chwilę przy stole jednej z ustawionych pomiędzy straganami knajp, dałem jej przesyłkę w zamian za ustalona sumę. Chwilę później znaleźliśmy się przy jednym z wyjść na aleję Phahonyothin.
– Jedź ze mną taksówką – zaproponowała.
– Dzięki, Pim. Wolę jednak Sky train. Za moment będę obok miejsca, gdzie się zatrzymałem. Pożegnałem się, by ruszyć w kierunku pobliskiej stacji.
Facebook YouTube