A+ A A-

COŚ WSPÓLNEGO

Półwiecze rock’n’rolla w Polsce to wystarczająco długi okres, by uświadomić sobie, że można o nim sensownie opowiadać, nawet bez angażowania uczuć i emocji. Połowa tego czasu to poszukiwania czegoś, co przekracza pojęcie hałasu i pomaga w duchowej identyfikacji. Zmaganie się z dominującym poglądem, że nic gorszego nie mogło nas spotkać. Trudno wyobrazić sobie, co by to było, gdyby nie elektryczność i magnetyzm. Dzedzej, badający recepcję ulicznego teatru, kontynuowałby tradycję Grzesiuka, jako jeden z przeraźliwie nielicznych i anonimowych twórców kultury.
 
Walek Dzedzej Pank  BendJego imię – Walek – stanowiło męski odpowiednik słowa walka. Jego teksty były językową kalką protest-songów, a Folk-Blues Meeting był naturalnym środowiskiem, w jakim rozchodziły się echa jego pieśni.  to był pierwszy punkowy zespół, jaki wystąpił w klubie Hybrydy w Warszawie. Potem był już tylko Walek Dzedzej Pank, grający i śpiewający w podziemnym przejściu na Placu na Rozdrożu. Wyjechał potem i umarł na emigracji. Kilku utworów, zostawionych nam tu na pamiątkę, nikt nie będzie kojarzył z punk-rockiem. Został sam ze swoją wizją bycia punkowym artystą. Zapoczątkował coś, w czym odnalazł koniec. Minimalny punkt w ogniwie długiego łańcucha tradycji. Dzielił się swymi muzycznymi odkryciami, prezentując płyty, jakich nigdzie indziej nie można było usłyszeć. Last Poets, nagrana w Electric Ladyland Studio, zmieniła nam widzenie muzyki i nawet on sam nie używał na nią określenia slam. Dotarł do źródeł rapu i hip-hopu, tworząc ich polskie wersje na swój własny sposób. Tyle miałem z nim wspólnego, że napisałem recenzję z owego pamiętnego koncertu w Hybrydach. Powstawał właśnie drugi obieg kultury, lecz nie było w nim miejsca na takie rzeczy. Tradycyjne radio też nie znajdywało na nie czasu w eterze. Choć podobno raz zdarzył się cud. Fragment utworu zagościł na antenie i zostało to odnotowane przez Jazz – Magazyn Muzyczny, z komentarzem, że jeśli tak, to widocznie zachodzą zmiany w medialnej propagandzie. Powód do uciechy był minimalny, bo powoli odchodziło się już od słuchania radia. Głównym nośnikiem muzycznej informacji stała się gramofonowa płyta. Luter, gdy przyjechał do Warszawy, przywiózł ze sobą tyle płyt, że w zdecydowany sposób odmienił nam gust, upodobania i światopogląd. Decyzja, by zacząć grać  samemu taką muzykę, była naturalną i prostą konsekwencją owych spotkań. Na mieście powstawały różne miejsca prób i wiele sal zostało zaadoptowanych na potrzeby koncertów. Prawdziwą jednak rewolucję spowodowały studenckie kluby, udostępniając swe wnętrza jako miejsca pracy nowym zespołom. Okres ten przeszedł do historii jako boom rockowy. Nigdy przedtem i nigdy potem nie pojawiło się na tak małej scenie tak wiele punkowych zespołów. Lokalne przeglądy nabrały większej regularności, a na koncertach liczba wykonawców przekraczała ilość publiczności. Pojawiły się nowe gatunki i style, nowe brzmienia i nowa ekspresja. Nastały czasy nowej awangardy. Nowa muzyka powodowała nowe reakcje, odnajdując własne źródła i korzenie.

W nowej epoce już nie tak łatwo dajemy wmówić sobie, że jesteśmy ignorantami, takimi, jakimi by chcieli, żebyśmy byli. Kim są oni? To ci, którzy mają inną wersję historii, niż ta, jaką my staramy się pamiętać w naszych sercach, gdzie każdy ma swoją, nie uzależnioną od presji społeczeństwa. Ostatecznie jego pierworodnym grzechem jest poznawczy defekt, stworzony na braku balansu między pojęciami. Łyżka dziegciu w beczce miodu to obraz takiej proporcji. Czas miniony w stosunku do przyszłości. Minimalne minimum w relacji do ogółu. Nasza historia zaczyna się w sierpniu ‘80, a więc długo potem, jak poznaliśmy już istotę formy i przekazu. Na pierwszy festiwal polskiej nowej fali do Kołobrzegu zjechało więcej wykonawców, niż publiczności. Wydawnictwo, dokumentujące owo zdarzenie wymienia Tilt, KSU, Kanał i Kryzys. Spośród nich Kanał to najbardziej mglisty i tajemniczy skład. Nie będzie przesadą twierdzenie, że przez jego szeregi przewinęło się około setki uczestników. Dla KSU był to rzeczywisty debiut i sceniczny chrzest. Kryzys i Tilt były już znane, a informacja o grupach poprzedzała samą muzykę. Kryzys zapoczątkował granie w szkołach, w klasach i na korytarzach. Było to coś w rodzaju zajęć pozalekcyjnych. Owa środowiskowa aktywność spowodowała zainteresowanie grona pedagogów. I dopiero wtedy się okazało, że muzyka nie istniejąca w społecznej świadomości ma swych sympatyków w różnych kręgach, nie tylko dziecięcych i młodzieżowych. Szokiem dla środowiska był nauczyciel jako organizator koncertu. Bo nie były to tradycyjne potańcówki, dyskoteki i takie tam imprezy. Były to koncerty, znane dotychczas jedynie z opisów oraz relacji uczestników i świadków. Muzycy i publiczność to byli rówieśnicy. Nie mieli tego w swych założeniach twórcy komunizmu. Powie to potem na wiosennych targach książki komisarz do spraw młodzieży – To nie miało prawa się pojawić w Polsce Ludowej! – trzymając w ręce płytę, tzw. siódemkę, z nagraniem zespołu Śmierć Kliniczna pt. Nasza Edukacja. Dziś, nagranie to, skojarzone z tamtą sytuacją, jest znamienitą ilustracją czasów transformacji. Nie powstała u nas jeszcze opowieść drogi o tym, jak młodzi punkowcy przedzierają się na festiwal przez kraj, ogarnięty rewolucją solidarności i nowych możliwości. Ale zapewne było to traumatyczne doświadczenie. Dość na tym, że rok później, po tym festiwalu pojawia się na scenie Brygada Kryzys, jako połączone siły Kryzysu i Tiltu oraz licznie zaproszeni goście. Formacja ta istniała niecały rok i nagrała muzyki na trzy (co najmniej) płyty plus liczne wersje koncertowe. Brygada Kryzys próbowała przenieść atmosferę festiwalu polskiej nowej fali do hali Stoczni Gdańskiej. Muzycy nie dotarli jednak do sceny, co w naszej historii stanowi alternatywę wobec jednej trzeciej narodu. Wtedy też pojawił się zakazany pogląd, że można w czymś nie uczestniczyć. Wszyscy musieli zachować we wspomnieniach koncert The Rolling Stones w Sali Kongresowej PKiN, ale The Animals czy Artwoods to już niekoniecznie, choć odbyło się ich więcej niż jeden. Z drugiej jednak strony zasada nieśmiertelności głosi – raz i starczy. Nie da się wstąpić dwa razy do tej samej rzeki.

Panta Rhei to również zasada nieoznaczoności. Na jej obraz musieliśmy czekać trzy tysiące lat. Czym innym bowiem jest informacja, a czym innym obraz podobieństwa, przemawiający do wyobraźni. Opisy koncertów polskich zespołów big-bitowych i rock’n’rollowych pasują pewnie zarówno do polskiego punk-rocka i późniejszych zespołów rockowych.
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Więcej w tej kategorii: « Arche albo zasady Regelekcja »