OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU - Aresztowanie (Cz.IV)
Artykuły powiązane
["OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU" - Sky Train (Cz.III)] Ciężarówka stanęła z tyłu wysokiego gmachu. Otworzyły się drzwi i cała grupa połączonych ludzi zaczęła wolno wytaczać się na zewnątrz. Pognano nas przez hol prosto do długiego szeregu tonących w półmroku klatek. – Hey you. Rozległ się głos strażnika wpychającego mnie do jednej z brunatnych rezydencji. Na tym kończyła się jego znajomość angielskiego. Z półmroku wyłoniły się sylwetki ludzi siedzących na ziemi. Mieli na sobie drelichy w szaroburym kolorze o krótkich rękawach i nogawkach. Ich gołe stopy były skute grubymi łańcuchami. Sam widok poważnie mnie przeraził. Nie miałem siły nawet mówić, zwłaszcza, że wszyscy w klatce wyglądali na Azjatów. Siadłem w jednym z wolnych kątów i zapadłem w swoisty letarg. Po jakiejś godzinie klatka znowu się otworzyła.
– Hey you. Usłyszałem znaną już formułę. Strażnik zasygnalizował na migi, bym poszedł za nim. Ruszyliśmy do końca korytarza i dalej przez kolejne pomieszczenia, gdzie siedziało więcej ubranych w uniformy. Wreszcie stanęliśmy przed wejściem do windy. Tu wskazał na moje buty. „Nii pay me daj.” Patrzyłem na niego baranim wzrokiem. A ten coraz bardziej zirytowany powtarzał kwestię, rozbudowując ją o kolejne niezrozumiałe słowa. Mijały kolejne minuty. Pojawiło się kilku innych strażników. Sytuacja zakrawała na coraz większą groteskę. Wszyscy kumkali coś po swojemu. Wreszcie przyszedł im z pomocą jakiś bardziej światowy kolega. „Shoes, me daj”, wyjaśnił, po czym na migi jakoś zrozumiałem, że mam zostawić tu buty. Mało mi się podobała taka opcja, ale dalsza dyskusja nie wróżyła nic dobrego. Do windy siadłem już boso. Urządzenie stanęło na piątym pietrze. Kolejne korytarze, tym razem ładne, marmurowe, zdecydowanie różniące się od miejsca z klatkami. Podeszliśmy do okienka, gdzie po chwili wydano mi dokument. Znowu podpisałem coś po tajsku. Miła Tajka w okienku, z nigdy nie opuszczającym twarzy uśmiechem, podała mi kopię, która była moim nowym dokumentem tożsamości i zarazem biletem w dalszą drogę. Wróciliśmy tą samą drogą na dół. Przy wyjściu z windy spotkała mnie przykra niespodzianka. Moje buty wcale nie czekały w miejscu, gdzie je zostawiłem. Znacząco spojrzałem na strażnika, a ten udał, że nic nie widzi. Tego było już za wiele. Pozostało mi użyć angielskiego, by wyrazić swoje oburzenie. Zero reakcji. Zacząłem go w końcu wyzywać, by stwierdzić, że przynajmniej tak mogę ulżyć swym emocjom. Ten popychał mnie jedynie dalej, aż trafiłem z powrotem do klatki. Zatrzasnęły się drzwi, a ja pożegnałem opiekuna słowami – you fucking thief.
W klatce nic się nie zmieniło. Osowiałe twarze przyglądały mi się z równym niezrozumieniem.
Zakratowany autobus był wypełniony po brzegi ludźmi. Gawiedź upchana była na małej przestrzeni podzielonego na pół siatką pojazdu. W drugiej części, za ogrodzeniem, na wygodnych fotelach siedzieli strażnicy. W ich rękach błyszczały lufy karabinów.
Stałem w tym tłumie. Moje unieruchomione kajdankami dłonie czyniły mnie całkowicie bezradnym. Gdybym mógł choć złapać okratowanie, by utrzymać równowagę. Najgorsza jednak była stalowa podłoga. Jej temperatura nie różniła się zbytnio od rozgrzanej patelni, parząc moje bose stopy. Podczas mozolnej podróży pojazd szarpał w tę i z powrotem. Zbliżała się trzecia, czas największych korków na gorących ulicach Miasta Aniołów. Wreszcie skręcił w jakąś alejkę i po chwili ukazały się wieżyczki rozciągnięte na niekończącym się murze. Wypakowano nas wszystkich przed bramą i znów pognano dalej wzdłuż labiryntu siatek, aż na niewielki plac. Rozpalone słońcem miejsce otaczały wysokie mury. Zatrzymano nas tu i zaczęto dokładnie sprawdzać.
Ja wraz z kilkoma nowymi pozostaliśmy na placu. Reszta zaś ruszyła znikając za kolejną bramą. Wreszcie pojawił się jakiś inny strażnik. Mówił coś do towarzyszących mi Tajów. Trwało to chwilę, po czym wszyscy ruszyli za nim, ja zaś na końcu baranim pędem za nimi. Otworzyła się brama, za którą ujrzałem długą aleję. Po jej bokach widniały wejścia do kolejnych sekcji. Skręciliśmy odrazy w prawo wchodząc do jednej z nich. Zaprowadzono nas do małego budynku. W środku stały dwa biurka zawalone dokumentami. Siedzący przy nich ludzie nie mieli żadnych uniformów.
Grupa Tajów usiadła na podłodze. Przez chwile się wahałem, gdy strażnik zaczął coś ostro ujadać w moim kierunku. W tym samym czasie jeden z siedzących przy biurku przemówił po angielsku - Sit down! Nie minęło długo, jak ten sam koleś zawołał mnie, bym podszedł. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że jest funkcyjnym. Po tajsku nazywano ich patczula. Jego zadaniem jest wypełnienie moich formularzy.
– Dziś zostaniesz w tym bloku, a jutro przeniesiemy cię do innego – powiedział.
– To znaczy gdzie – spytałem niepewnie.
– Twoja sprawa jest poważna, więc do dziewiątki, to blok dla czekających na wysoki wyrok – Dodał i zabrał się do pisania.
Gdy skończył, wyprowadzono mnie na zewnątrz. Cały blok zajmował miejsce nie większe od średniej wielkości boiska. Centralnie stał budynek na wysokich filarach. W tej chwili miejsce pod filarami wypełniały szeregi ludzi, które powoli znikały w małym wejściu prowadzącym na górę. Stanąłem w rogu, nie bardzo pewien co mam robić, gdy jeden z funkcyjnych podszedł do mnie z aluminiową, powykrzywianą na wszystkie strony miską. Wyglądała, jakby ktoś używał jej za cel na strzelnicy.
– Kin kao – powiedział podsuwając mi obiekt pełen brudnego ryżu pokrytego jakąś mazią. Dopiero teraz przypomniałem sobie, jak bardzo jestem głodny. Zacząłem wybierać pokarm palcami, by po kilku chwilach poczuć odrzucający smak.
– Musisz się przemóc, jedz – wmawiałem sobie w myślach. Niewiele to jednak pomogło. Po prostu smakowało jak gówno. Odstawiłem miskę i wstałem. W tym samym momencie zza winkla wyłoniły się dwa spore szczury. Podbiegły prosto do pokarmu, zupełnie nie spłoszone moja obecnością i zaczęły łapczywie połykać kawałki ryżu. W chwilach miedzy kęsami obgryzając się nawzajem.
Kilku patczula zaprowadziło mnie do tych samych drzwi, gdzie znikały jeszcze przed chwilą szeregi ludzi. Znajdujące się wewnątrz schody wiodły prosto do góry na piętro. Tam rozciągał się długi korytarz z umieszczonymi po bokach klatkami. W każdej z cel znajdowała się drewniana nadbudowa, jakby półpiętro umożliwiające zgromadzenie większej ilości osób. Czekało mnie wejście i pozostanie w jednej z nich.
To miejsce było jeszcze gorsze niż areszt. Najgorsza jednak była świadomość tego, iż jest to dopiero początek. Znalazłem kawałek wolnego miejsca. Dano mi brudny, szary koc, który mogłem położyć na betonową podłogę jako posłanie. Było tu tak gorąco i duszno, że nie było potrzeby się przykrywać. Pot ciekł ze mnie, jakbym stał pod prysznicem. Poczułem totalne zmęczenie. Zamknąłem oczy, by z ulgą uświadomić sobie nadchodzący sen.
Poranek przyszedł jakby po chwili. Gwizdy i nawoływania mieszały się z niecierpliwym wyczekiwaniem mieszkańców klatek. Jeszcze tyko szczęk zamka i tłum ruszył szybko w dół na budzący się do życia dziedziniec.
Wszyscy spieszyli do koryta napełnionego wodą. Ten betonowy obiekt stał przy murze po drugiej stronie placu i służył jako jedyne miejsce do mycia. W środku chlupotała jasnobrązowa ciecz przypominająca kawę z mlekiem. Tajowie nabierali ją za pomocą małych plastikowych misek, po czym wylewali za siebie. Nie było innego wyjścia. Po chwili sam przepychałem się, by nabrać trochę błotnistej cieczy.
Wszystko trwało około godziny. Dobiegała już ósma i znów rozległy się gwizdy i nawoływania z umieszczonych na słupach megafonów. Zbliżał się czas apelu, a po nim hymn, buddyjska mantra i przemówienia. Wszyscy więźniowie musieli ustawić się w szeregach zależnie od numerów klatek i przez ponad godzinę uczestniczyć w wydarzeniu. Gdy było już po wszystkim, podszedł do mnie ten sam funkcyjny, który poprzedniego dnia wypisywał formularze i oznajmił, bym się zbierał.
Za chwilę cię przenoszą – powiedział szczerząc swe białe uzębienie.
Z bloku wyprowadziło mnie kilku innych funkcyjnych.
Szliśmy prosto pośród murów i zasieków oddzielających kolejne sekcje. Po jakiś 500 m skręciliśmy w prawo. Tu zobaczyłem coś, co przypominało mały zakład kowalski, tylko zamiast podków wisiała tu masa stalowych łańcuchów. Skojarzyłem to z tym, co widziałem już na nogach wielu innych i nagle dotarł do mnie mrożący krew w żyłach fakt. Oni chcą mi je założyć! W środku siedział koleś o wyglądzie małego diabła. Jego twarz pokrywała masa zmarszczek, ciemna skóra sprawiała wrażenie brudnej od sadzy, a może i taka była. Uśmiechał się okazując jakieś dwa pozostałe zęby. Nie ma mowy! – pomyślałem w duchu. Czułem, jak z każdym krokiem zapadam się w coraz większe piekło. Nie było jednak wyjścia. Posadzono mnie naprzeciw maszyny przypominającej kształtem dziadka do orzechów, tyle, że nie było tak dużych orzechów. Tak naprawdę urządzenie służyło do zawijania stali na nodze. Jego długi przegub pozwalał na uzyskanie wystarczającej siły, by stal ugięła się w formę oczekiwanego koła. Moja noga wylądowała wewnątrz tej obręczy. Stal zaczęła nabierać oczekiwanych kształtów, czułem nacisk, który przy złym nachyleniu bez trudu mógł złamać mi kość. Gdy zostałem już zaobrączkowany w ten ciekawy sposób, ciemnoskóry kowal wstał od urządzenia i zaprosił mnie gestem na następne stanowisko. Była to spawarka. Zagięte obręcze musiały zostać zaspawane, bym przypadkiem nie znalazł jakiegoś magicznego sposobu, nie odgiął ich sobie jednym palcem, po czym odfrunął ponad murami tego resortu. Diabełek założył jakieś zdezelowane okulary przeciwsłoneczne, przez co stał się jeszcze bardziej demoniczny. Potem odpalił swą piekielną maszynę miotającą parzące iskry i przyssał się do mych obręczy. W ciągu sekundy metal stał się gorący i poczułem przenikający ból. Nie trwało to na szczęście długo i po chwili z radością odkryłem, że jakimś cudem moje nogi nie są spalone na węgiel.
Leo, leo – zaintonował jeden z towarzyszących mi funkcyjnych. Słowo to oznaczało po prostu „szybciej”.
Poszliśmy dalej. Teraz wlokłem się z dodatkowa ilością girland oplatających moje nogi, co chwilę słysząc to ich „leo, leo”. W końcu po jakiś kolejnych 300 metrach dotarliśmy pod bramy sekcji 9-tej.
Facebook YouTube