Rozmowa z Tarasem Ratushnim z Kijowa
Z liderem ruchu „Obiektywna Rzeczywistość” rozmawia Konopix...
K.: Pierwsze i najważniejsze pytanie: Jakim cudem tego dokonaliście? Zaczęło się od krzywdzącej polityki narkotykowej?
Taras Ratushniy: Ukraińskie prawo narkotykowe zostało odziedziczone po ZSRR. W zasadzie podstawy kodeksów karnych Rosji, Ukrainy i Białorusi mają ten sam rodowód. W latach dziewięćdziesiątych zaczął się chaos.
Mało kto w tych krajach zwracał uwagę na prawo. Godnym uwagi jest fakt, iż marijuana nie stała się wówczas kamieniem węgielnym rodzącego się narkobiznesu. Była nim od początku była heroina, na szczęście Ukraina była głównie krajem tranzytowym. Potem pojawiły się pierwsze uprawy maku. Trawką ludzie bawili się w całym kraju. Rosła sama prawie wszędzie, jeśli już ktoś nią handlował, to za symboliczne ceny. Niestety, zorganizowany narkobiznes wzmocnił się i nastała prohibicja. Należy pamiętać o tym, że do końca lat dziewięćdziesiątych przeciętny miłośnik baczki miał raczej słabe pojęcie, co za to grozi. Zawsze można było się „wykupić” od milicji, a i ceny też były symboliczne. Nawet staruszki na dzikich targowiskach płaciły siłom porządkowym większe haracze. Prawdziwie smutne historie zaczęły się na początku lat dwutysięcznych, wraz z obławami na młodych ludzi zbierających się w centrum na obszarach zieleni.
K: Wtedy to pojawili się pierwsi aktywiści?
T: Chyba nie zdawali oni sobie do końca sprawy z tego, iż są aktywistami:) Po prostu byli lepiej poinformowani od innych, przede wszystkim, jeśli chodzi o cenę wykupu u milicji. W Ogrodzie Botanicznym w Kijowie, gdzie młodzi klerycy częstokroć przychodzili zapalić skręta po obiadku, stale dyżurowała grupa milicjantów, którzy w błyskawicznym tempie wyskakiwali zza krzaków i kładli wszystkich na ziemi skuwając uprzednio kajdankami. Przy czym sprawa rozwiązywała się w bardzo prosty sposób: za 50 dolarów amerykańskich zatrzymani odzyskiwali wolność, a często nawet palenie. Proszę zauważyć, „grupy operacyjne” tego typu nie miały nigdy ochoty zabierać „zatrzymanych” na posterunek. Głównym celem było zdobycie pieniędzy. Zero formalności w postaci protokołu, pieniądze w kieszeni. A jeśli chodzi o aktywistów walczących za legalizację, stali się nimi po tym, gdy byli aktywistami obywatelskimi w trakcie Pomarańczowej Rewolucji, jesienią 2004 roku. Cały bajer polega na tym, że ugrupowania skłócone przed 2004 r. spotkały się podczas zamieszek. W tym czasie wszyscy, jak jeden mąż, braliśmy udział w tym zrywie, przesączonym adrenaliną. Myśleliśmy tylko o zwycięstwie. Męczyły nas wątpliwości – czy ono będzie prawdziwe? Czy nastąpią rzeczywiste zmiany dla nas wszystkich? Wówczas zrozumieliśmy, że zależy to od nas samych. Nawiasem mówiąc, w miasteczku namiotowym skinheadzi palili razem z nieformałami (rosyjskie zbiorcze określenie na subkultury, zwł. punk, metal, hippies), między innymi z racji zakazu spożywania alkoholu. Wówczas aktywiści postanowili przetestować tę nową rzeczywistość. Czy w tym momencie są możliwe realne zmiany, jeśli chodzi o konopie? Czy istnieje szansa na masowe akcje, jak w Europie? Uszyliśmy pierwsze flagi i poszliśmy z nimi na inaugurację Juszczenki. Od tej chwili poważnie zainteresowaliśmy się narkopolityką.
K: Gdy podczas ubiegłorocznego Marszu Wyzwolenia Konopi ulicami Warszawy przemaszerowało około 6 tysięcy osób, dla większości mediów i polityków nic się oficjalnie nie wydarzyło. Jak to wyglądało w Kijowie?
T: Wszystkich tych nowych ministrów poznaliśmy jeszcze w miasteczku namiotowym podczas rewolucji. A w obecności przyszłego ministra MSW paliliśmy bez skrępowania blanta za blantem:) Wątpię, żeby wówczas ten człowiek nie wiedział, jaką funkcję będzie pełnił:) W pewnym momencie ten pan w znaczący sposób zmienił swoje zdanie. Najważniejsze jest to, co wtedy powiedział – milicja powinna skończyć z prześladowaniem użytkowników i skupić się na ściganiu dilerów. Powtarza te słowa już od czterech lat, w rzeczywistości nic się nie zmieniło. Poziom korupcji jest najwyższy od lat. Marijuana weszła na stałe w asortyment „narkosupermarketów”, chronionych przez MSW. Narkosupermarket to diler, który ma wszystko – od heroiny do extasy. Dilerów „ideowców”, którzy odmawiali rozprowadzania twardych narkotyków, policja po cichu zamykała, „realizując” założenia ministra. Kiedy sprawdzone źródła wysychały – ludzie szli do „supermarketów”, gdzie najczęściej słyszeli: „Dziś trawki nie ma, weź pigułkę”. „Narkosupermarket” jest jedynym w swoim rodzaju potwierdzeniem teorii „marihuana – krok do heroiny”.
W Kijowie na pierwszym marszu może nie było tysięcy ludzi, było nas 250, zagubionych, ale na maksa pozytywnie nakręconych. W kraju, który jeszcze nie oprzytomniał po rządach Kuczmy (kiedy to manifestacje rozganiano pałkami), ludzie nie wierzyli, że sam udział w manifestacji może ujść na sucho. Politycy oczywiście milczeli, media też nie zdążyły zareagować. Cieszył nas fakt, iż jeden z kanałów przysłał dwie kamery:) Nie interesowało nas, czy politycy coś powiedzą, czy nie. Liczyło się to, że 250 osób poczuło nową rzeczywistość. Ci ludzie pokazali politykom (oraz najważniejsze – setkom tysięcy takich samych zwykłych ludzi), że istnieją. Pokazali, że działają!
K: Wtedy to pojawili się pierwsi aktywiści?
T: Chyba nie zdawali oni sobie do końca sprawy z tego, iż są aktywistami:) Po prostu byli lepiej poinformowani od innych, przede wszystkim, jeśli chodzi o cenę wykupu u milicji. W Ogrodzie Botanicznym w Kijowie, gdzie młodzi klerycy częstokroć przychodzili zapalić skręta po obiadku, stale dyżurowała grupa milicjantów, którzy w błyskawicznym tempie wyskakiwali zza krzaków i kładli wszystkich na ziemi skuwając uprzednio kajdankami. Przy czym sprawa rozwiązywała się w bardzo prosty sposób: za 50 dolarów amerykańskich zatrzymani odzyskiwali wolność, a często nawet palenie. Proszę zauważyć, „grupy operacyjne” tego typu nie miały nigdy ochoty zabierać „zatrzymanych” na posterunek. Głównym celem było zdobycie pieniędzy. Zero formalności w postaci protokołu, pieniądze w kieszeni. A jeśli chodzi o aktywistów walczących za legalizację, stali się nimi po tym, gdy byli aktywistami obywatelskimi w trakcie Pomarańczowej Rewolucji, jesienią 2004 roku. Cały bajer polega na tym, że ugrupowania skłócone przed 2004 r. spotkały się podczas zamieszek. W tym czasie wszyscy, jak jeden mąż, braliśmy udział w tym zrywie, przesączonym adrenaliną. Myśleliśmy tylko o zwycięstwie. Męczyły nas wątpliwości – czy ono będzie prawdziwe? Czy nastąpią rzeczywiste zmiany dla nas wszystkich? Wówczas zrozumieliśmy, że zależy to od nas samych. Nawiasem mówiąc, w miasteczku namiotowym skinheadzi palili razem z nieformałami (rosyjskie zbiorcze określenie na subkultury, zwł. punk, metal, hippies), między innymi z racji zakazu spożywania alkoholu. Wówczas aktywiści postanowili przetestować tę nową rzeczywistość. Czy w tym momencie są możliwe realne zmiany, jeśli chodzi o konopie? Czy istnieje szansa na masowe akcje, jak w Europie? Uszyliśmy pierwsze flagi i poszliśmy z nimi na inaugurację Juszczenki. Od tej chwili poważnie zainteresowaliśmy się narkopolityką.
K: Gdy podczas ubiegłorocznego Marszu Wyzwolenia Konopi ulicami Warszawy przemaszerowało około 6 tysięcy osób, dla większości mediów i polityków nic się oficjalnie nie wydarzyło. Jak to wyglądało w Kijowie?
T: Wszystkich tych nowych ministrów poznaliśmy jeszcze w miasteczku namiotowym podczas rewolucji. A w obecności przyszłego ministra MSW paliliśmy bez skrępowania blanta za blantem:) Wątpię, żeby wówczas ten człowiek nie wiedział, jaką funkcję będzie pełnił:) W pewnym momencie ten pan w znaczący sposób zmienił swoje zdanie. Najważniejsze jest to, co wtedy powiedział – milicja powinna skończyć z prześladowaniem użytkowników i skupić się na ściganiu dilerów. Powtarza te słowa już od czterech lat, w rzeczywistości nic się nie zmieniło. Poziom korupcji jest najwyższy od lat. Marijuana weszła na stałe w asortyment „narkosupermarketów”, chronionych przez MSW. Narkosupermarket to diler, który ma wszystko – od heroiny do extasy. Dilerów „ideowców”, którzy odmawiali rozprowadzania twardych narkotyków, policja po cichu zamykała, „realizując” założenia ministra. Kiedy sprawdzone źródła wysychały – ludzie szli do „supermarketów”, gdzie najczęściej słyszeli: „Dziś trawki nie ma, weź pigułkę”. „Narkosupermarket” jest jedynym w swoim rodzaju potwierdzeniem teorii „marihuana – krok do heroiny”.
W Kijowie na pierwszym marszu może nie było tysięcy ludzi, było nas 250, zagubionych, ale na maksa pozytywnie nakręconych. W kraju, który jeszcze nie oprzytomniał po rządach Kuczmy (kiedy to manifestacje rozganiano pałkami), ludzie nie wierzyli, że sam udział w manifestacji może ujść na sucho. Politycy oczywiście milczeli, media też nie zdążyły zareagować. Cieszył nas fakt, iż jeden z kanałów przysłał dwie kamery:) Nie interesowało nas, czy politycy coś powiedzą, czy nie. Liczyło się to, że 250 osób poczuło nową rzeczywistość. Ci ludzie pokazali politykom (oraz najważniejsze – setkom tysięcy takich samych zwykłych ludzi), że istnieją. Pokazali, że działają!
Podczas kolejnego marszu (2006), przy pomocy mediów, miał miejsce niemalże bezpośredni dialog z Ministrem Spraw Wewnętrznych Jurijem Lueenko. Dwie konferencje prasowe: podczas pierwszej oskarżyliśmy go o błędy w polityce narkotykowej. Na kolejnej odpowiedział na nasze pytania. Wówczas z jego ust padło zdanie: „Zmieniajcie prawo, albo lepiej się ukrywajcie!”. Powiedzieliśmy, że będziemy zmieniać prawo:) Zrozumieliśmy, że pan minister o niczym w ministerstwie nie decyduje. Ktoś taki nigdy nie będzie chciał zmieniać nawet własnego systemu. Wiadomo – główny priorytet to dupa na stołku. Podczas marszu w 2006 roku stwierdził: „Gdybym nie był ministrem, sam wziąłbym udział w kontrmanifestacji, bo narkotyki to zło!”. Z pewnością pan minister zasiliłby szeregi nazi-skinheadów, zwiezionych przez milicję po to, by urządzić bójkę i dać im powody do rozpędzenia marszu.
K: Tak a propos Global Marijuana March, podzielisz się dobrą radą z aktywistami z innych krajów?
T: Nie odpuszczać zbytnio między jednym a drugim Marszem. Zagłębiać się w niuansach swojego prawa. Rozpoznawać grupy interesów w rządzie. Zadręczać pytaniami ekspertów i lobbować. Być stale obecnym w mediach, podnosząc jedną kwestię za drugą. Jesteśmy pod tym względem bardzo podobni, rozluźniamy się i przypominamy sobie o Marszu miesiąc przed nim. Gdybyśmy byli bardziej zwarci, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej:) Polska to nie zagranica, należy częściej się spotykać.
K: Tak a propos Global Marijuana March, podzielisz się dobrą radą z aktywistami z innych krajów?
T: Nie odpuszczać zbytnio między jednym a drugim Marszem. Zagłębiać się w niuansach swojego prawa. Rozpoznawać grupy interesów w rządzie. Zadręczać pytaniami ekspertów i lobbować. Być stale obecnym w mediach, podnosząc jedną kwestię za drugą. Jesteśmy pod tym względem bardzo podobni, rozluźniamy się i przypominamy sobie o Marszu miesiąc przed nim. Gdybyśmy byli bardziej zwarci, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej:) Polska to nie zagranica, należy częściej się spotykać.
Ciąg dalszy nastąpi...
Facebook YouTube