FILIP Z KONOPI
Rozmowa z twórcą jednego z najpierwszych polskich pism na temat wiadomy. To już ponad 10 lat! Pismo powstało w 1997 r. i zawsze miało charakter undergroundowego zina, który krążył głównie po Białymstoku, głównie między znajomymi i poprzez niszowe distra. Nie było wtedy powszechnego internetu, a nakład rzędu setki lub dwóch egzemplarzy, wydawany praktycznie bez budżetu, ludzie podawali sobie z rąk do rąk lub kserowali w świat.
Ukazuje się rzadziej niż raz do roku i jest dość skromne, ale niewątpliwie ciekawe; no i – pionierskie. O tym, jak wyglądały początki, o kształcie pisma, rzeczywistości sprzed wielu lat i tej dzisiejszej oraz paru innych sprawach z autorem gazety rozmawia Dementor.
Dementor: Może na początek opowiedz nam o sobie...
Marcin: Jestem Marcin z Białegostoku. Rocznik 1981. Nie jestem dzieckiem stanu wojennego, jak chciał policjant na komisariacie, ale dzieckiem solidarności, tej z malej litery i naprawdę, a nie dużej i w cudzysłowie. Można powiedzieć, ze ducha wolności wyssałem z mlekiem matki, która już kilka miesięcy później, biegając za pieluchami po mieście, mijała czołgi. Tak więc zawody typu policjant, żołnierz, poborca podatkowy czy pracownik administracji państwowej uważam za nieetyczne i nigdy bym się ich nie podjął. Widziałem, jak padała komuna, a starsi znajomi, co bawili się w konspirę, mówili, że to była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewali. Więc fakt, że mamy prohibicję nie znaczy, że będzie na wieki wieków amen i nie ma co czekać na koło historii, tylko prohibicję trzeba myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem zwalczać, jak wroga, co nie daje normalnie żyć.
Dementor: Rozumiem, sądzę, że coraz więcej ludzi w Polsce myśli o walce z prohibicją. Jaka była twoja inspiracja do założenia „FILIPA Z KONOPI”?
Marcin: Bezpośrednią inspiracją do zrobienia gazetki „FILIP Z KONOPI – pismo z kręgów jeszcze niedozwolonych” (poza „dragami” oczywiście) był zin „Maryjanna”, który można było kupić w Białymstoku w sklepach muzycznych około 1996-7 roku. Nie znam gościa, który go złożył, ale słyszałem, ze Ko-menda zaprosiła go na rozmowę i odechciało mu się dalszej roboty.
Dementor: Przejdźmy do historii „FILIPA”, jak to się zaczęło?
Marcin: Pierwszy numer z zimy 1997 r. był w całości zrobiony ręcznie: grafiki, tekst itp., do tego podałem swój domowy adres i powieliłem w 100 czy 200 egzemplarzach. Psy nie pojawiły się, dla spokoju zdjąłem jednak adres; zacząłem skład komputerowy. Do tej pory ukazało się 14 numerów, ostatni póki co wyszedł na początku 2008 r. jako spóźniony jubileusz. Z początku pismo miało być kwartalne, na każda porę roku, ale z systematycznością mam problemy, więc wyszło mi pismo nieregularne, którego czytelników wybierałem sobie sam, nieliczni zdobyli je pocztą, dziś kilka ostatnich numerów jest do ściągnięcia ze strony http://decentrum.bzzz.net/filip/news.html .Przez pewien czas istniała strona Filipa z konopi, ale podczas przebudowy na serwerze koledze, a równocześnie mi padły twarde dyski i tak się pożegnaliśmy z jej istnieniem.
Dementor: Dla ludzi, którzy nigdy nie przeglądali Filipa, może wyjaśnisz, co zawiera?
Marcin: Stałymi pozycjami są wieści ze świata nauki, polityki i aktywności w tej materii. Oprócz tego przepisy kulinarne, często ludowe, bo konopie czy mak znane są ludziom na całym niemal świecie od paru tysięcy lat. Tak więc były tam przepisy na makowca, zupę wigilijną siemieniatkę, indyjski jogurt z haszyszem oraz wódkę z muchomorem. Do tego opowiadania, często fragmenty bajek dla dzieci, jak „Czarnoksiężnik z krainy Oz” albo fragment VI Księgi Pana Tadeusza ZAŚCIANEK pt. „Ustęp o konopiach”, który do dziś dzień umiem na pamięć. Za recytację na polskim po wagarach na religii, kiedy to nawdychaliśmy się z kumplem, dostałem szóstkę:) (wagary były jego, ja nie chodziłem na religię w ogóle).
Dementor: Wróćmy do historii, co jeszcze możesz nam powiedzieć?
Marcin: Gdy pojawił się ENCOD, to Polskę reprezentowała KANABA oraz FILIP Z KONOPI, ale mówię, Filip był zawsze pismem prywatnym, środkiem wyrazu osobistego, kiedy leżało coś na sercu to pisałem, powielałem i rozdawałem za darmo, czasem sprzedawałem za jakieś drobniaki, by zwróciło się xero. KANABIE nigdy nie wchodziłem w drogę, bo odwalali robotę na całego i chwała im. Jest w ogóle taka tradycja pism prywatnych w Polsce, zainicjowana chyba przez szlachtę, która pisała swoje silva rerum na masową skalę. Tzn. jeden gościu pisał w paru kopiach, jak widzi świat czy jakiś problem społeczny, robił kilka odpisów i puszczał po sąsiadach, a ci robili kolejne odpisy dla innego zaścianku lub odpowiadali własnym tekstem. I tak toczyła się dyskusja polityczna, a potem było co uchwalać na sejmikach. Za komuny, w latach 80-tych istniało ok. 5000 tytułów gazetek podziemnych i tez nie były w ogromnym nakładzie, bo ubecja ścigała to raz, dwa nie było papieru, tuszu, kopiarek – nic. Farbę się robiło mieszając białko jajka z pastą do butów, zresztą kto ma tatę w poligrafii, niech zapyta.
Dementor: Na koniec, co myślisz ogólnie o legalizacji marihuany, jak i o prohibicji?
Marcin: Nie zmieniamy status quo żądając legalizacji trawy, bo tym samym uznajemy, że ktoś inny – tutaj rząd lub politycy, są od tego, by decydować, co mamy robić w wolnym czasie, czym się odurzać lub leczyć itp. Sądzę, że trzeba podejść do sprawy inaczej. Obecnie w polityce panuje „moda” na wycofywanie się państwa z pewnych obszarów życia. Szkolnictwo lub służba zdrowia oddawane są samorządom lub prywatyzowane, państwa jest w tych sektorach coraz mniej, a najsilniejszym argumentem jest zawsze kasa. Gdyby zwolennicy legalizacji czegokolwiek (a pomysł mogliby kupić też zwolennicy zakazania wszystkiego) stwierdzili, ze taniej byłoby nie mieszać się do czyjegoś łóżka, nie ścigać, ani nie finansować skrobanek, zostawić w spokoju narkomanów, niech decydują sami o sobie, a nikt z podatków ich leczyć nie będzie, zwolnić z więzień ludzi, którzy nikogo nie skrzywdzili, a siedzą za „przestępstwa bez ofiar”, niech katolicy robią sobie szpitale, gdzie nie będzie aborcji nawet po gwałcie, ale na drugiej ulicy niech będzie taki szpital, co zrobi każdy zabieg, albo knajpy dla abstynentów (od tytoniu), ale i takie dla palaczy trawy. Każdy niech ma swój własny świat, ale przestrzeń publiczną szanuje jako miejsce dla wszystkich.
Nie wiem, czy zostanę dobrze zrozumiany, chodzi o to, by państwo wycofało się z ustanawiania prawa w tematach społecznie drażliwych, gdzie głosów za i przeciw jest z reguły po równo i żadna ze stron nie ma szans na permanentne zwycięstwo (co widać po aborcji np.). Żeby uznać, iż tam, gdzie nie da się zrobić prawa dotyczącego moralności, etyki, odpowiedzialności osobistej itp., zadowalającego wszystkich – nie robić żadnego prawa. Stworzyć przestrzeń pustki prawnej, czy jak kto woli, prawa neutralnego, gdzie decyzja o tym, co brać, z kim spać, czy mieć dzieci i jak je wychować, zależała od samych zainteresowanych, a państwo ze swoim prawem, policją i sądami uznała tę przestrzeń za nie swoje terytorium.
Bo – wracając do trawy – to tak naprawdę nie potrzebuję się szarpać, ani tym bardziej włazić w dupę jakiejś partii, by ustalić, czy wolno mi posiadać jeden gram czy pięć. To i tak nie załatwia najważniejszego, czyli czarnego rynku, który zaopatruje ludzi w podłej jakości „dragi”. Przecież dilerzy to ludzie pazerni na kasę i mieszają narkotyki ze wszystkim, co zwiększy ilość towaru. Na ulice trafia więc trawa z mielonym szkłem, albo haszysz z roztopionym plastikiem. O ile łatwiej i bezpieczniej by było pozbyć się dilerów pozwalając ludziom hodować własną trawę, te kilka krzaków rocznie, by pokryć swoje zapotrzebowanie, a ja już bym zadbał, by moje konopie rosły na naturalnym kompoście, pod prawdziwym słońcem i miałbym tego tyle, że stać by mnie było na niepalenie, ale np. zrobienie ciastek, czekolady, kropli do herbaty i nalewki ziołowej.
Marcin: Jestem Marcin z Białegostoku. Rocznik 1981. Nie jestem dzieckiem stanu wojennego, jak chciał policjant na komisariacie, ale dzieckiem solidarności, tej z malej litery i naprawdę, a nie dużej i w cudzysłowie. Można powiedzieć, ze ducha wolności wyssałem z mlekiem matki, która już kilka miesięcy później, biegając za pieluchami po mieście, mijała czołgi. Tak więc zawody typu policjant, żołnierz, poborca podatkowy czy pracownik administracji państwowej uważam za nieetyczne i nigdy bym się ich nie podjął. Widziałem, jak padała komuna, a starsi znajomi, co bawili się w konspirę, mówili, że to była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewali. Więc fakt, że mamy prohibicję nie znaczy, że będzie na wieki wieków amen i nie ma co czekać na koło historii, tylko prohibicję trzeba myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem zwalczać, jak wroga, co nie daje normalnie żyć.
Dementor: Rozumiem, sądzę, że coraz więcej ludzi w Polsce myśli o walce z prohibicją. Jaka była twoja inspiracja do założenia „FILIPA Z KONOPI”?
Marcin: Bezpośrednią inspiracją do zrobienia gazetki „FILIP Z KONOPI – pismo z kręgów jeszcze niedozwolonych” (poza „dragami” oczywiście) był zin „Maryjanna”, który można było kupić w Białymstoku w sklepach muzycznych około 1996-7 roku. Nie znam gościa, który go złożył, ale słyszałem, ze Ko-menda zaprosiła go na rozmowę i odechciało mu się dalszej roboty.
Dementor: Przejdźmy do historii „FILIPA”, jak to się zaczęło?
Marcin: Pierwszy numer z zimy 1997 r. był w całości zrobiony ręcznie: grafiki, tekst itp., do tego podałem swój domowy adres i powieliłem w 100 czy 200 egzemplarzach. Psy nie pojawiły się, dla spokoju zdjąłem jednak adres; zacząłem skład komputerowy. Do tej pory ukazało się 14 numerów, ostatni póki co wyszedł na początku 2008 r. jako spóźniony jubileusz. Z początku pismo miało być kwartalne, na każda porę roku, ale z systematycznością mam problemy, więc wyszło mi pismo nieregularne, którego czytelników wybierałem sobie sam, nieliczni zdobyli je pocztą, dziś kilka ostatnich numerów jest do ściągnięcia ze strony http://decentrum.bzzz.net/filip/news.html .Przez pewien czas istniała strona Filipa z konopi, ale podczas przebudowy na serwerze koledze, a równocześnie mi padły twarde dyski i tak się pożegnaliśmy z jej istnieniem.
Dementor: Dla ludzi, którzy nigdy nie przeglądali Filipa, może wyjaśnisz, co zawiera?
Marcin: Stałymi pozycjami są wieści ze świata nauki, polityki i aktywności w tej materii. Oprócz tego przepisy kulinarne, często ludowe, bo konopie czy mak znane są ludziom na całym niemal świecie od paru tysięcy lat. Tak więc były tam przepisy na makowca, zupę wigilijną siemieniatkę, indyjski jogurt z haszyszem oraz wódkę z muchomorem. Do tego opowiadania, często fragmenty bajek dla dzieci, jak „Czarnoksiężnik z krainy Oz” albo fragment VI Księgi Pana Tadeusza ZAŚCIANEK pt. „Ustęp o konopiach”, który do dziś dzień umiem na pamięć. Za recytację na polskim po wagarach na religii, kiedy to nawdychaliśmy się z kumplem, dostałem szóstkę:) (wagary były jego, ja nie chodziłem na religię w ogóle).
Dementor: Wróćmy do historii, co jeszcze możesz nam powiedzieć?
Marcin: Gdy pojawił się ENCOD, to Polskę reprezentowała KANABA oraz FILIP Z KONOPI, ale mówię, Filip był zawsze pismem prywatnym, środkiem wyrazu osobistego, kiedy leżało coś na sercu to pisałem, powielałem i rozdawałem za darmo, czasem sprzedawałem za jakieś drobniaki, by zwróciło się xero. KANABIE nigdy nie wchodziłem w drogę, bo odwalali robotę na całego i chwała im. Jest w ogóle taka tradycja pism prywatnych w Polsce, zainicjowana chyba przez szlachtę, która pisała swoje silva rerum na masową skalę. Tzn. jeden gościu pisał w paru kopiach, jak widzi świat czy jakiś problem społeczny, robił kilka odpisów i puszczał po sąsiadach, a ci robili kolejne odpisy dla innego zaścianku lub odpowiadali własnym tekstem. I tak toczyła się dyskusja polityczna, a potem było co uchwalać na sejmikach. Za komuny, w latach 80-tych istniało ok. 5000 tytułów gazetek podziemnych i tez nie były w ogromnym nakładzie, bo ubecja ścigała to raz, dwa nie było papieru, tuszu, kopiarek – nic. Farbę się robiło mieszając białko jajka z pastą do butów, zresztą kto ma tatę w poligrafii, niech zapyta.
Dementor: Na koniec, co myślisz ogólnie o legalizacji marihuany, jak i o prohibicji?
Marcin: Nie zmieniamy status quo żądając legalizacji trawy, bo tym samym uznajemy, że ktoś inny – tutaj rząd lub politycy, są od tego, by decydować, co mamy robić w wolnym czasie, czym się odurzać lub leczyć itp. Sądzę, że trzeba podejść do sprawy inaczej. Obecnie w polityce panuje „moda” na wycofywanie się państwa z pewnych obszarów życia. Szkolnictwo lub służba zdrowia oddawane są samorządom lub prywatyzowane, państwa jest w tych sektorach coraz mniej, a najsilniejszym argumentem jest zawsze kasa. Gdyby zwolennicy legalizacji czegokolwiek (a pomysł mogliby kupić też zwolennicy zakazania wszystkiego) stwierdzili, ze taniej byłoby nie mieszać się do czyjegoś łóżka, nie ścigać, ani nie finansować skrobanek, zostawić w spokoju narkomanów, niech decydują sami o sobie, a nikt z podatków ich leczyć nie będzie, zwolnić z więzień ludzi, którzy nikogo nie skrzywdzili, a siedzą za „przestępstwa bez ofiar”, niech katolicy robią sobie szpitale, gdzie nie będzie aborcji nawet po gwałcie, ale na drugiej ulicy niech będzie taki szpital, co zrobi każdy zabieg, albo knajpy dla abstynentów (od tytoniu), ale i takie dla palaczy trawy. Każdy niech ma swój własny świat, ale przestrzeń publiczną szanuje jako miejsce dla wszystkich.
Nie wiem, czy zostanę dobrze zrozumiany, chodzi o to, by państwo wycofało się z ustanawiania prawa w tematach społecznie drażliwych, gdzie głosów za i przeciw jest z reguły po równo i żadna ze stron nie ma szans na permanentne zwycięstwo (co widać po aborcji np.). Żeby uznać, iż tam, gdzie nie da się zrobić prawa dotyczącego moralności, etyki, odpowiedzialności osobistej itp., zadowalającego wszystkich – nie robić żadnego prawa. Stworzyć przestrzeń pustki prawnej, czy jak kto woli, prawa neutralnego, gdzie decyzja o tym, co brać, z kim spać, czy mieć dzieci i jak je wychować, zależała od samych zainteresowanych, a państwo ze swoim prawem, policją i sądami uznała tę przestrzeń za nie swoje terytorium.
Bo – wracając do trawy – to tak naprawdę nie potrzebuję się szarpać, ani tym bardziej włazić w dupę jakiejś partii, by ustalić, czy wolno mi posiadać jeden gram czy pięć. To i tak nie załatwia najważniejszego, czyli czarnego rynku, który zaopatruje ludzi w podłej jakości „dragi”. Przecież dilerzy to ludzie pazerni na kasę i mieszają narkotyki ze wszystkim, co zwiększy ilość towaru. Na ulice trafia więc trawa z mielonym szkłem, albo haszysz z roztopionym plastikiem. O ile łatwiej i bezpieczniej by było pozbyć się dilerów pozwalając ludziom hodować własną trawę, te kilka krzaków rocznie, by pokryć swoje zapotrzebowanie, a ja już bym zadbał, by moje konopie rosły na naturalnym kompoście, pod prawdziwym słońcem i miałbym tego tyle, że stać by mnie było na niepalenie, ale np. zrobienie ciastek, czekolady, kropli do herbaty i nalewki ziołowej.
Dziękuję.
Dział:
Strefa
Facebook YouTube