Made in China: „Pekin”
W Pekinie mieszkam od kilku lat i swoją relację z tym miastem określiłabym jako “love-hate relationship”. Z jednej strony ogrom przeżyć i uświadomienie, czym naprawdę jest różnica kulturowa, z drugiej niejednokrotnie przytłaczająca codzienność. Brud, defekujące na chodnikach dzieci (zamiast pieluch mają wycięcie w kroku), ludzie charkający wszędzie (ulice, siłownie, restauracje, baseny, parki), siedzenia toalet brudne od butów („zachodnie” sedesy traktują jak squat-toilets i kucają na nich). W skrócie wszystko to, co składa się na potoczną definicję słowa SYF. Lizanie dowolnego chodnika w Polsce niesie ze sobą mniejsze ryzyko zarażenia się żółtaczką aniżeli obiad w chińskiej restauracji w Pekinie. Na okazję wizyty w banku warto zaopatrzyć się w książkę i ogrom cierpliwości, najmniejsza transakcja (wymiana waluty) to przewlekła procedura wymagająca wypełnienia druczku, okazania i skopiowania paszportu, podpisaniu trzech dokumentów i najlepiej znajomości chińskiego. W burym Pekinie nie brakuje jednak rozrywek, w tym narkotyków. Są równie łatwo dostępne jak miska ryżu, a w dowolnym momencie w centrum miasta trudno znaleźć się dalej niż 50 metrów od najbliższej prostytutki lub dilera. Zwłaszcza po godzinie 18.
Mimo miliona rzeczy, które zatruwają życie na co dzień, Pekin może być urzekający. Wycieczki rowerowe przez hutongi (tradycyjne stare chińskie zabudowania), kempingi i wspinaczki na nieturystycznej części Wielkiego Muru, góry za miastem będące ucieczką od intensywnego, 20-milionowego ula, oraz niebieskie niebo, które w centrum jest rzadkością. Zanieczyszczenie jest tak duże, że często gości na czołówkach wiadomości i smartphonie każdego laowai (chińskie określenie na obokrajowców). Niebieskie niebo zawsze wywołuje wielkie poruszenie – zdjęcia wrzucane są na Facebooka (korzystanie ze stron typu Facebook, Twitter, YouTube itd możliwe jest tylko za pomocą VPNa) i wexin (chiński komunikator na smartphony). Gdy po 2 latach w Chinach odwiedziłam po raz pierwszy Polskę, przez pierwsze 2 dni zrobiłam ponad 600 zdjęć chmur, drzew, trawy, nieba, zachodów słońca. To, czego wcześniej nie traktowałam jako przywileju wywoływało we mnie niezdrowy entuzjazm.
Jeżeli chodzi o nabywanie wszelkiej maści palenia, proszków i pigułek to Pekin poznałam zarówno jako turystka (podczas moich kilku pierwszych tygodni w Pekinie) jak i rezydentka. Pekin ma 2 centra skupiające obcokrajowców, i tam najłatwiej nabyć jest wszelkie roślinno-chemiczne dobra: Sanlitun (pracujący laowais) oraz Wudaokou (mekka studencka). Jako że w Pekinie pracuję, a studia to odległa przeszłość, skupię się na Sanlitun.
Po zmroku ciężko przejść kilka metrów nie będąc nagabywanym przez grupki czarnoskórych dilerów. O ile w stosunku do mężczyzn są jedynie nachalni (“Hey man, want something, hey man how are you, hey man, I have everything”), o tyle kobiety starają się omijać ich łukiem i ignorować niewybredne zaczepki. Zwłaszcza, odkąd kilka miesięcy temu środowiskiem obcokrajowców w Pekinie wstrząsnęła wiadomość o zbiorowym gwałcie Nigeryjczyków na młodej Amerykance w centrum Sanlitun.
Do rzeczy – jak nabyć narkotyki?
Na ulicy podejście do jakiegokolwiek czarnoskórego chłopaka z Ghany lub Nigerii i rozpoczęcie rozmowy “hey how are you” skutkuje przejściem w ustronny zaułek i finalizacją transakcji. Woreczek marihuany lub haszyszu (2-3g) kosztuje ok. 150 juanów (ok. 75zł), 1 gram kokainy 400-600 juanów (200-300zł), party pill to wydatek ok. 100 juanów (50 zł) za sztukę. Jeżeli jesteś turystą i nie znasz prawdziwych cen, przygotuj się na przebitkę rzędu 300%.
Z jakością jest jak na loterii – na początku swojego pobytu udało mi się dostać dobrej jakości marihuanę, jednak ostatnie kilka miesięcy zakupione palenie dawało mi tylko ból głowy, więc zrezygnowałam z poszukiwań dostawcy idealnego. Kokaina nie jest najlepszej jakości – zejście po kilku kreskach jest ciężkie, mieszana jest prawdopodobnie z ketaminą i innymi spidującymi proszkami.
Grzyby dostarczane są z południa Chin, gdzie rosną wolno ku uciesze miejscowych. To chyba jedyny znany mi narkotyk, którym delektują się Chińczycy (ale tylko na południu). W Pekinie ciężko jest je dostać (zwykle ktoś przywozi pociągiem całą siatkę i sprzedaje znajomym), za ok. 6g worek zapłaciłam 350 juanów. Kilka razy pytałam o LSD, niestety nie było dostępne. Nie znam też nikogo, kto by próbował LSD w Pekinie.
Znane z książek tradycyjne palarnie opium nie istnieją już od około stu lat (z relacji miejscowego), a pekiński narkobiznes skierowany jest na laowai – Chińczycy koncentrują się na alkoholu, po którym często są bardzo agresywni (ze względu na brak enzymu, który rozkłada alkohol, butelka piwa wystarczy im żeby się dobrze sponiewierać). Dilerzy nie chcą sprzedawać nic lokalnym mieszkańcom obawiając się policyjnej prowokacji – zwykle odwracają głowy i nie reagują na zaczepki.
Kokainę i większą ilość pigułek (MDMA ciężej dostać) można zamówić z dowozem, dilerzy zwykle proszą o numer telefonu i bardzo chętnie dzielą się swoim. Handel odbywa się w centrum, praktycznie przed samym komisariatem policji. Powiązania policji z mafią narkotykową są tajemnicą poliszynela, a o ich ścisłych relacjach świadczy niedawne zasztyletowanie dilera w bocznej uliczce Sanlitun Bar Street przez grupkę policjantów (źródło informacji: diler kolegi z Ghany).
Narkotyki importowane są również przez młodych dyplomatów (wyłącznie na użytek własny), tak samo jak i alkohol (w Pekinie bardzo ciężko jest dostać oryginalny trunek, a kupno butelki lokalnego Jamesona lub Smirnoffa skutkuje potężnym bólem głowy kolejnego dnia).
W Pekinie dostęp do wszelkiej maści używek jest bardzo łatwy, jednak wątpliwa jakość stawia pod znakiem zapytania sens wydania 500 juanów na kilka kresek, po których nie śpię 2-3 noce z rzędu. Jakość tutejszej marihuany w niczym nie przypomina jakości europejskiej, w tabletkach jest pół tablicy Mendeleyeva (jak wszędzie). Jedyne, na co nie warto żałować pieniędzy, to grzyby – jednak nabycie ich przez turystę graniczy z cudem.
Stolica Chin oferuje wiele dzikich atrakcji innych niż narkotyki – wszystko co nielegalne w Europie, tutaj jest na porządku dziennym. Wynajęcie roweru i wycieczka po miejscowych tanich restauracjach, nocnym markecie i hutongach przypomina bardziej kwasowy trip niż tradycyjne zwiedzanie. Skorpiony na patykach, skóry z psów, dzieci pracujące w knajpach i masowa prostytucja to wrażenia silniejsze niż kilkugodzinny high.
Artykuł z 49 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
Xiao Mao