A+ A A-

Made in China: Dilerzy, maklerzy

Nasza korespondentka z Chin opowiada o szoku, jakiego po pięciu latach nieskrępowanego zrywania gandzi z wolno rosnących na polach krzaków, doznała próbując znaleźć źródło zaopatrzenia w Ciemnogrodzie.

Witam serdecznie wszystkich czytelników Spliffa. Wybaczcie mi, ale w tym miesiącu chciałabym napisać o sprawach lokalnych. Mianowicie o polskiej rzeczywistości związanej z kupowaniem trawy. Nie każdy z nas jest na tyle zorganizowany lub wytrwały, aby samemu hodować roślinki i wtedy jesteśmy zdani na korzystanie z usług dilerów.

Otóż niedawno wróciłam do Polski po podróżach większych i mniejszych i to, co mnie tu zastało, prosto rymując, mi się nie spodobało. Po powrocie zaczęłam szukać dilera. Bo człowiek chce się zwyczajnie odprężyć po długim dniu – spalić blanta, potem się zastanowić, co chce zjeść na kolację. I ma do tego prawo. Okazuje się, jednak, że znalezienie kontaktu do dobrego dilera jest wielkim, eufemistycznym wrzodem na dupie.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie mieszkamy w Varanasi, które jest znane także pod nazwą Benares. To średniowieczne miasto położone wzdłuż brzegów wód Gangesu. Jest duchowym centrum Indii. Ludzie zjeżdżają tu z całego kraju, aby się zamoczyć w niebezpiecznie zanieczyszczonych wodach tej świętej rzeki. Na brzegach są ghaty, czyli stosy drewna, na których są palone zwłoki. Marzeniem każdego wyznawcy hinduizmu lub dżinizmu jest dożycie swych ostatnich dni właśnie w tym mieście. Bo śmierć w Varanasi gwarantuje zbawienie.

Wśród harmidru ludzi, pariasów (niedotykalnych) niosących zwłoki na paleniska, wielkich krów przeciskających się przez labirynt wąziutkich uliczek, można znaleźć bardzo ciekawe zjawisko. Mówię o sklepach dewocjonalnych, w których każdy może legalnie zakupić następujące produkty: trawę, haszysz, ciasteczka z trawą, ciasteczka z haszyszem i czekoladę opiumową. Wszystkie produkty są zaaprobowane przez rząd Indii. Produkty są najwyższej jakości i, słowo daję, dają niezłego kopa.

Natomiast w każdym hostelu w Varanasi, aż roi się od nieprzyjemnych dilerów wciskających turystom gorszej jakości używki po trzykrotnie wyższej cenie. Dlaczego? Czyżby dlatego, że „białasom” nie chce się ruszyć czterech liter i zdobyć zioła w sposób legalny? Czy nie chcą się zaznajomić z pełnym asortymentem zanim podejmą wybór? Czy mamy jakąś zaprogramowaną potrzebę korzystania z pośrednika, gdy chcemy sobie zrobić dobrze?

Korzystanie z dilerów nie byłoby problemem, gdybym miała do nich większe zaufanie. Pamiętam jak mieszkałam w Poznaniu i pracowałam w lemingowej korporacji. W bardzo prestiżowym budynku w centrum miasta. Udało mi się zdobyć kontakt od znajomego do pewnego pana, który sprzedawał towar. Zadzwoniłam do niego i się umówiliśmy w restauracji na konkretną godzinę, bo jak mnie uprzedzono, on „musiał mnie najpierw wybadać”. Podszedł do mnie niepozornie wyglądający pan, zapytał czy się nazywam tak i tak. Odpowiedziałam twierdząco. Przysiadł się. Zjedliśmy lunch prawie w ciszy. Po czym zapytał mnie gdzie pracuję i kiedy możemy się ustawić.Dilerzy, maklerzy

Kilka dni później, siedzę przy biurku na swoim wysokim stanowisku na równie wysokim piętrze, gdy otrzymałam telefon od mojego nowego dilera. Byłam bardzo podekscytowana tym, że będę miała bezpośredni kontakt do zioła i swojego własnego sprzedawcę. Facet wydawał mi się wiarygodny, bo przecież mnie „sprawdził”. Martwi się o zatajonych policjantów. Wie już, że nie jestem z policji i chce ze mną współpracować. Gdy zadzwonił i oznajmił, że czeka na dole w lobby to szybko uruchomiłam plan akcji. Powiedziałam szefowi, że wychodzę na pocztę. Odliczoną gotówkę włożyłam do nieoznakowanej koperty i zeszłam na dół.

Recepcja budynku, w którym pracowałam, była dosyć wystawna i dobrze monitorowana. Żeby wejść do windy i wjechać na górę trzeba było mieć identyfikator, który otwierał specjalne bramki. Dookoła stała ochrona.

Spostrzegłam mojego potencjalnego dilera, który stał zaraz obok jednego z ochroniarzy. Myślałam, że wyjdziemy na zewnątrz. A on zrobił coś, co mi by do głowy nie przyszło. Wyjął zapakowane w cienką folię aromatyczne zioło i mi je ostentacyjnie wręczył, niczym zapalniczkę. Natychmiast wzięłam od niego staf, schowałam za pazuchę, wręczyłam mu kopertę i odwróciłam się na pięcie. Już nigdy więcej do niego nie zadzwoniłam. W windzie serce mi łomotało ze zdenerwowania. Myślałam: „Co za palant! Jeżeli ktoś to zobaczył lub jeśli zostało to zarejestrowane przez kamerę, mogę stracić pracę i co gorsze, mieć poważne problemy z prawem. Już nie wspomnę o konsekwencjach jakie jego by czekały. I ten typ jeszcze miał czelność mnie sprawdzać?!” Byłam zbulwersowana jego brakiem profesjonalizmu.

Do dziś nie mam dilera. Zioło załatwia mi mój kolega. Powiedział mi, że od ponad dekady spotyka się z nim dwa razy w tygodniu. Nie znają swoich imion i nigdy nie zapalili ze sobą jointa. Powiem szczerze, że mnie to bardzo zdziwiło i może też zbulwersowało. No bo czy ludzie nie mają głębszej zażyłości z panią z warzywniaka lub ze swoim fryzjerem po roku korzystania z ich usług?

Ja, mieszkając w Chinach, miałam ździebko inne doświadczenie. Mój diler – Song Song, stał się moim przyjacielem. Nie ograniczaliśmy się do postrzegania siebie nawzajem w suchych kategoriach: diler – klient. Song Song dilował w sklepie, w którym sprzedawał odzież i instrumenty muzyczne. Był buddystą i zawsze chętnie mi opowiadał o swoich ostatnichthcchocolate przemyśleniach, wydarzeniach w życiu i ja mu o swoich. Często wpadałam do niego, żeby sobie z nim zapalić i napić się zielonej herbaty. Gdy wracałam z Polski do Chin, zawsze przywoziłam dla niego tabliczkę wedlowskiej czekolady.

Moim wymarzonym dilerem w Polsce byłby facet ubrany w kolory rasta, kumający bazę. Nasze pierwsze spotkanie przebiegałoby tak.

On: „Proszę bardzo, tu mamy sativę, a tu indicę. Daje to taki a taki haj i jest dobre na to i na tamto. Chce pani zasnąć czy może pobudzić umysł? A może ciało? Polecam kambodżańską trawę, prosto z miejscowości Kampot, gdzie dosłownie pieprz rośnie. Po zapaleniu można na kilka solidnych godzin odpłynąć w błogą otchłań bujnych i malowniczych fantazji erotycznych.”

Ja: „Cudownie! Poproszę coś, co mi pomoże spać, bo mam dużo stresu w pracy. Ah, i będę miała niedługo okres. Czy mógłby mi Pan poradzić coś na uśmierzenie bólu i zrelaksowanie mięśni?”

On: „Ależ proszę bardzo, pakiecik dla Pani. Niech się Pani nie obawia. Ja swój zawód traktuję z szacunkiem i dbam o wysoką jakość swoich produktów. Wszystko jest naturalne, bez żadnych dodatków. Nie sprzedaję dzieciom z podstawówki. A tak w ogóle, to Zdzisiu jestem. Może przejdziemy na ty?”

Nie oczekuję spełnienia mojej fantazji, bo fantazje niekoniecznie są po to, by je spełniać. Nie wypowiadam też wojny dilerom. Absolutnie nie! W naszych warunkach są oni konieczni. Ale skromnie nawołuję do bardziej ludzkiego podejścia do sprawy. Odrobinę szacunku dla towaru i klientów. W moim doświadczeniu trawa może zbliżyć ludzi. A więc – Give love and get love. I to dotyczy wszystkich dziedzin naszego życia.

Artykuł z 45 numeru Gazety Konopnej SPLIFF


(Mary Jane Lolkowa)

Oceń ten artykuł
(6 głosów)