Made in China: Plony 2010 – Shangralila
Wsiadłam w Kunmingu w nocny autobus zmierzający do Zhongdian. Podróż trwała 11 godzin i nad ranem dojechałam do celu - miejscowości, która była przezwana Arkadią dla celów turystycznych. Rząd prowincji zmienił dotychczasową nazwę stolicy tybetańskiego Yunnanu - Zhongdian na Shangralila (Xiang Ge Li La). Te samą nazwę nosiła opisana w książce Jamesa Hiltona „The Lost Horizon” mistyczna miejscowość leżąca głęboko w Himalajach, w której mnichom lokalnej świątyni udało się osiągnąć życie wieczne.
W Shangralila byłam pierwszy raz ponad 10 lat temu. Samo miasto niczym nie imponowało, było suche i piaszczyste. Można było zjeść yak burgera lub kupić do domu skóry z psów rasy husky. Miasto było tranzytowym punktem dalszych podróży na północ, do Lhasy, w czasach kiedy cudzoziemcy mogli jeszcze na kocią łapę jechać drogą lądową z Chin do Tybetu.
Przy kolejnej wizycie ujrzałam odnowione miasto. Po zmianie nazwy wpompowano w markę miasta ogromne pieniądze, które miały wygenerować zainteresowanie turystów. Lampy i fasady budynków publicznych – szpital, poczta – były pomalowane i ustylizowane na domy tybetańskie. W oddali tliły się, we wschodzącym słońcu, pozłacane elementy buddyjskich świątyń.
Przyjechałam tutaj z misją. Słyszałam od pewnego Amerykanina mieszkającego w Kunmingu, że za głównym kompleksem świątynnym, kilka kilometrów poza miastem, można znaleźć marihuanę. Był początek listopada – sezon plonów zaczyna się w tym regionie prowincji Yunnan już od października i trwa aż do stycznia, czasem lutego, w zależności od wysokości i klimatu danego terenu. Moje oczekiwania były wysokie, bo kiedyś gdzieś wyczytałam, że konopie pochodzą oryginalnie z terenów górzystych, pasma gór Tien Shan (tłum. Niebiańskie Góry) Azji Mniejszej, z okolic dzisiejszego Kirgistanu, Kazachstanu, Xinjiang. Produkują one THC, ponieważ jest to ich ochrona przed promieniami UV. Czyli to, czym my się upalamy, jest dla tych roślin naturalnym kremem przeciwsłonecznym na palące, wysokogórskie słońce.
Około siódmej rano wsiadłam w zapełniony chińskimi turystami autobus. Wszyscy byli w świeżo kupionych niby-tybetańskich kapeluszach w stylu rodeo z napisem „Marlboro”. Ruszyliśmy w stronę świątyni. Mam przepiękne wspomnienia z tej samej podróży sprzed ponad 10 lat, gdy wtedy jeszcze klasztoru nie było na uczęszczanym szlaku turystycznym. Niestety dziś cały urok oraz tybetański klimat odszedł z wiatrem wraz z przybyciem infrastruktury turystycznej i chmary chińskich turystów.
Wspięłam się po tych wszystkich schodach i zamiast wejść do świątyni, poszłam dookoła, za nią. Za kompleksem klasztoru w ładną pogodę rozpościera się przepiękny widok na góry wysokie. Wkrótce zaczęłam zauważać małe roślinki beztrosko żyjące w symbiozie z płotem. Na samej górze świątyni roślinki były już wszędzie i przeróżne. Na ogół były niewysokie, w kształcie trójzębu. Niektóre były zielone, ciemnozielone, a inne ciemnofioletowe. W Europie strasznie się podnieciłam, jak zobaczyłam piękne, soczyście purpurowe okazy – coś, co w Europie sprzedaje się jako „purple haze”.
Czekało mnie pięć godzin karkołomnej pracy. Zdjęłam pusty, 75-litrowy plecak. Znalazłam 50 centymetrowe pasemko cienia pod murem świątyni i kursowałam spod cienia do pola, gdzie dużymi nożyczkami ścinałam całe krzaczki. Wracałam pod osłonę cienia i oddzielałam mniejsze gałęzie z kwiatostanami od głównej łodygi. Obrane gałązki chowałam do plecaka. Była to ciężka praca, szczególnie przy pełnym południowym słońcu. Moja twarz i kark były już czerwone jak policzki Tybetańczyków. Za każdym razem, gdy chciałam wracać, szłam dalej kilka metrów i moim oczom ukazywały się kolejne kępy roślin i natychmiast nachodziło mnie uczucie, że: „muszę je mieeeć”.
Ale nie byłam sama podczas plonów. Przez te pięć godzin mijały mnie te same twarze pogodnych Tybetańczyków, którzy sumiennie obchodzili kore, czyli okrążali świątynię modląc się i obracając młynkiem modlitewnym. Wymienialiśmy kurtuazyjne uśmiechy i skinięcia głowy. Ale po którymś razie zaczęli się pytać, co ja robię, po co mi te rośliny? Wcześniej widziałam Chińczyków na spacerze, którzy zrywali jakiś rodzaj wysokogórskiego kwiatu, mówiąc, że można z nich zrobić pożywną, medyczną herbatę. Więc ja też odpowiadałam moim rozmówcom, że będę używać tych roślin do pieczenia ciasta, lub że zrobię z tego olej. Nawet nie do końca skłamałam – choć najchętnej przyjmuję ganję w formie palenia, to z plonów 2010 rzeczywiście zrobiłam olej THC oraz nalewkę spirytusową.
Nie miałam żadnych paranoi przy zbieraniu. Nie bałam się, że ci bogobojni Tybetańczycy to tak naprawdę tajna policja narkotykowa. Maryśka, czyli po chińsku da ma, rośnie tam naturalnie, więc nie można chyba kogoś aresztować za zbieranie czegoś, co rośnie i to rośnie pięknie. Tym bardziej, że zauważyłam jak inni turyści bezceremonialnie zbierali kwiatki oraz inne zioła z pól przyświątynnych. Z drugiej strony, w Chinach prawo jest płynne i areszt, problemy z policją czy nawet skazanie na śmierć odbywa się za sprawą odpowiednich koneksji czy arbitralnej decyzji sędziego – przestrzegam przed niedyskretnym zachowaniem.
Kilka dorodnych drzewek wystawało zza muru świątyni. Zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem mnisi sami tych roślin nie zasadzili, aby sobie pomóc osiągać stan wyższej świadomości, czy zafundować spadek ciśnienia po to, by lepiej skoncentrować się na medytacji?
Kiedyś trasa Zhongdian (dziś Shangralila) – Lijiang – Kunming była arterią szlaku jedwabnego oraz innych handlowych korowodów, łączących kraje Azji centralnej z Birmą. Roślinki najprawdopodobniej zostały przeniesione w formie nasion. Do dziś tubylcy tego regionu (Yunnańczycy) uwielbiają skubać i jeść nasionka ganji ze względu na ich walory zdrowotne i smakowe. Jest to ich regionalny sport. Skubią całymi dniami i wszędzie, toteż świetnie roznoszą i sieją nasionka na kolejne drzewka, które w ostrym słońcu wyżyny tybetańskiej wyrastają jak grzyby po deszczu.
W końcu z bolącym kręgosłupem udało mi się oderwać od roślin, zebrać manatki i zejść na dół. Poszłam odpocząć nad jeziorkiem. Usiadłam, zapaliłam spliffa. Rozkoszowałam się chwilami błogiego relaksu, kiedy nastąpiło załamanie pogody. Jak to bywa w górach, zgromadziły się w mig chmury, zaczął padać deszczyk. Zrobiło się bardzo zimno. Zaczęłam marznąć, ale nie mogłam wstać. Nagły wiatr rozsypał i zdmuchnął całe moje zioło, które zostawiłam na tekturce gdy skręcałam jointa. Nie przejęłam się, mam przecież cały plecak. W końcu odkleiłam się z ziemi i wsiadłam w autobus.
Po pięciu godzinach dotarłam do Lijiang. Przyszłam do pokoju w hostelu, w którym czekała już na mnie koleżanka. Rozpakowałam plecak pełen świeżych gałązek. Po drodze udało mi się moim łamanych chińskim kupić szpule grubej nici. Otworzyłam szafę i zaczęłam wieszać łup do góry nogami na nitce przymocowanej do drążka. Dopiero później dowiedziałam się, że lokalsi, którzy stosują marychę jako enteogen, a nie tylko źródło przekąski, zawijają gałązki w gazetę i wstawiają pod łóżko. Wilgoć z rośliny jest absorbowana w gazetę, więc się efektywniej suszy. Ja, stylem zachodnim urządziłam suszarnie w szafie i straciłam dużo na jakości rośliny, bo wiele kryształków i niteczek – źródeł haju – odpadła pod wpływem grawitacji.
大麻 – da ma, marihuana po chińsku; znaczenie pierwszego piktografu to duże, a drugiego, dwa drzewka pod baldachimem
Artykuł z 44 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
(Mary Jane Lolkowa)
Facebook YouTube