Cristian Alarcón – Ja, transa
Latynoamerykański narkobiznes wydaje się być tak złożonym zjawiskiem, że ujęcie go w całości w pojedynczym tworze musi być skazane na klęskę. Znacznie lepszą strategią wydaje się być metoda indukcyjna – rozpoczęcie od możliwie najdrobniejszego wycinka narkoświatka, by dopiero od niego budować ewentualne uogólnienia. Dla takich założeń idealnym narzędziem jest literacki reportaż, możliwie najbliższy konkretnym sytuacjom, miejscom, rozmówcom, dopiero na końcu uciekający w syntetyczne konkluzje. Alarcón jest tego całkowicie świadom, dlatego przy pracy nad swoją książką maksymalnie zbliżył się do obserwowanego środowiska transas i narcos z dzielnicy Villa 21 w południowej części Buenos Aires. Świadomość warsztatu i reporterska uczciwość jest właśnie jedną z największych zalet „Transy”. Argentyński dziennikarz rzetelnie relacjonuje swoje próby dotarcia do bohaterów, nie pomijając także porażek, takich jak próba rozmowy z prawniczką na usługach najgrubszych ryb narkobiznesu – podchody reportera trwały bez mała trzy miesiące i zakończyły się porażką. Znacznie lepiej szło Alarcónowi z niższymi szarżami w hierarchii narco – i to im poświęcona jest większa część książki.
Centralną postacią opowieści jest tytułowa transa – Alcira. Strukturę podziemnej ekonomii Dzielnicy poznajemy wraz z kolejnymi szczeblami handlowej hierarchii pokonywanymi przez bohaterkę – od naiwnej piętnastoletniej żony dilera, przez młodą wdówkę przejmującą schedę po mężu, po pozycję jednej z ważniejszych handlarek średniego stopnia, z powrotem w dół, więzienie, z powrotem na szczyt... Śledzeniu powikłanego losu Alciry i życiorysów z nią splątanych nie sprzyja też przyjęty model narracji – opowieść wije się, zawraca, utyka w miejscu, a autor co chwila przypomina o subiektywnym charakterze wielu fragmentów – często niedowierzając swoim rozmówcom, bądź proponując czytelnikowi odmienne wersje wydarzeń. W zorientowaniu się w sytuacji tylko w niewielkim stopniu pomaga zamieszczony we wstępie wykres porządkujący kilkunastu transas w podległe konkretnym narcos „klany” – postaci bowiem chętnie zmieniają przynależność frakcyjną, działają pod innymi pseudonimami, bądź pozostawiając swoją faktyczną tożsamość domysłom policji i autora. Jeżeli dodamy do tego deklarowaną przez Alarcóna strategię zacierania śladów, realizowaną z uwagi na dobro pierwowzorów bohaterów – zmienianie pseudonimów, kontaminację kilku protagonistów w jednego, czasem nawet zmianę płci bohaterów – wtedy jasną staje się pewna umowność opowieści. Umowność ta może zresztą zastanawiać w literaturze bądź, co bądź – faktu, trzeba przyznać uczciwie, że autor nie sili się na weryzm i widać to już w otwierającej reportaż, na wpół onirycznej scenie ceremonii religijnej. Daleko idąca subiektywizacja reporterskiego spojrzenia, zabieg spod znaku New Journalism, znajduje swój wyraz w języku partii opisowych – kwiecistym, nieprecyzyjnym, czasami niebezpiecznie zbliżającym się do pretensji „realistyczno-magicznych”.
Jeżeli jednak nie możemy dowierzać ani słowom, ani nawet tożsamościom bohaterów, a sam język reportażu dodatkowo zaciera fakty i szczegóły, co w takim razie decyduje o poznawczej wartości „Transy”? W sytuacji w której należy zapomnieć o jakiejkolwiek wiarygodnej reprezentacji ludzi i miejsc, prawdziwe okazują się jedynie konstelacje w które narkobiznes łączy swoich aktorów, przebiegi gotówki, systemy zależności, mikro- i makroekonomia czarnego rynku. I właśnie o tym tak naprawdę traktuje reportaż Alarcóna. Możemy znajdować pewną przyjemność w drobiazgowym portrecie starzejącej się transy, emocjonować się gdy autor reportażu dostaję propozycję zostania ojcem chrzestnym jej dziecka, czy doznawać dziesiątek drobnych wzruszeń przy detalicznych opisach postaci „z życia wziętych”... ale założenie, że reportaż „pochyla się nad pojedynczym człowiekiem” - czy coś w tym guście – byłoby tyleż sentymentalne, co fałszywe.
Największym atutem reportażu Alarcóna jest drobiazgowe oddanie specyfiki narkobiznesu w stolicy Argentyny. Biznes jest w dużym stopniu zdominowany przez grupki narodowościowe – imigrantów z Paragwaju, Boliwii i najsilniejszej grupy – z Peru. Szczegółowo opisane są sposoby na wejście w narkobiznes, sposoby na awans i utrzymanie go, cyrkulacja towaru. Uderza dająca do myślenia zwyczajność tego procederu – poza ceną strachu sam obrót paco i kokainą poddaje się prawidłom „normalnej” ekonomii. Więcej – jest tej ekonomii silną podstawą, krwiobiegiem zasilającym pieniędzmi z handlu rynek mieszkaniowy (a właściwie „mieszkaniowy” – także sama Alcira osiedlenie w Dzielnicy zaczyna od ogrodzenia blachą falistą możliwie najmniej zdegradowanego wycinka slumsów). Niezwykle interesujące są szczegółowo opisywane sposoby inwestowania pieniędzy transy – Alcira wybiera paszteciki jako przykrywkę i dodatkowe źródło dochodu, a także specyficzne instrumenty finansowania właściwe latynoskim krajom na dorobku – chociażby takie „pasanaku” będący wyjątkową formą pożyczki/wynajmu.
Narkobiznes zatacza szerokie kręgi, a czytelnik razem z Alarcónem poznaje kolejne obszary jego obecności – w pewnym momencie pojawiają się dziwne połączenia z policją, sądownictwem, a nawet maoistami ze Świetlistego Szlaku. W odróżnieniu od rozległych subiektywnych partii opisowych skupiających się na bohaterach, opis obiegu brudnego pieniądza uderza chłodem i rzeczowością. Skoro narkotyki i pieniądze pochodzące z handlu nimi są wszechobecne, taki zabieg jest jak najbardziej uzasadniony, jakakolwiek tania ekscytacja trąciłaby fałszem. Co jednak najważniejsze – stylistyczny „chłód” relacji Alarcóna uwypukla przerażającą normalność nieodłącznego elementu nielegalnego rynku – przemocy.
Obok drobiazgowego opisu kokainowej ekonomii to właśnie ona jest głównym tematem reportażu – o tyle jednak trudnym do opisania, że wszechobecnym i codziennym. Przemoc staje się racjonalnym narzędziem prowadzenia interesów – i chociaż pojawia się kilka jej wybuchów w afekcie, to jednak zwykle jest ona motywowana walką o strefy wpływów. Paradoksalnie – racjonalność i „zwyczajność” przemocy zapewnia bezpieczeństwo samemu reporterowi, który poznawszy kilku kluczowych transas czuje się w Dzielnicy bezpiecznie. Nie zmienia to jednak faktu, że niemal połowa wymienionych w zamieszczonej we wstępie „legendzie” postaci w końcu w gwałtowny sposób ginie – i jest to naturalna konsekwencja ich profesji.
Dochodzimy do pytania o polemiczną wartość reportażu Alarcóna. Chociaż Ameryka Łacińska zmierza do liberalizacji swoich polityk narkotykowych (Meksyk, Urugwaj, Brazylia), to Argentyna ciągnie się jednak w ogonie przemian. Reportaże „z pola walki” Wojny z narkotykami mogą nieco naświetlić jej ponurą codzienność i brak jakichkolwiek efektów. Stanowisko autora nie pojawia się sformułowane explicite, ale zdecydowaną diagnozę da się zobaczyć w samej konstrukcji powieści – w której nieskrępowana niczym narkoekonomia zatacza coraz szersze kręgi, przynosząc gigantyczne dochody nie tylko „nominalnym” przestępcom, a eskalacje przemocy są tej ekonomii naturalnym instrumentem znaczącym zmianę warty. Prawda, zgodnie z autorskim bon-motem leżąca na ulicy, ma mówić sama za siebie. Dlatego też, zamiast praktycznych konkluzji, czy doraźnych recept, finał reportażu zgrabną klamrą wraca do religijnej ceremonii – aktu pełnego jednak nadziei.
Cristian Alarcon - Ja, transa
(wydawnictwo Karakter, Warszawa 2012, stron: 336
Artykuł z 43 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
Robert Kania
Facebook YouTube