A+ A A-

Historia mojego aresztowania

Był słoneczny, październikowy wieczór; razem z dwoma ziomkami wybiliśmy z chaty, żeby jak co tydzień cieszyć się równie słonecznym reggć na osławionych czwartkowych imprezach w świętej pamięci „Punkcie” (w Wawie – przyp.red.). Humory wybitnie dopisywały, po części dzięki perspektywie dobrej biby, po części dzięki półtorakowi zielonego zalegającemu w mej kieszeni celem późniejszej kolektywnej utylizacji metodą spalinową. Roześmiani, rozgadani i z bananami na gębach poszliśmy w kierunku stacji metra. Mógłby być to początek dobrego trip-raportu.

Wyszło inaczej...

Zeszliśmy do cukierni w galerii handlowej metra, oczywiście cały czas roześmiani. Kupując jagodzianki, zauważyliśmy, że na zewnątrz stoją pieski i wyraźnie się interesują naszą ekipą. Nawiasem mówiąc, wcale im się nie dziwię – na ich miejscu też bym się nami zajął, jak bym zobaczył gościa wyglądającego jak typowy hiphopowiec z blokowiska do spółki z rastuchem i z Mulatem, którzy cały czas się brechtają;) No ale do rzeczy – po zwinięciu na komisariat na stacji metra zaczęła się tragikomiczna część opowieści.
Zaraz po wejściu na psiarnię kolega z ciemniejszym kolorem skóry zgasił światło, czym udało mu się stworzyć niezłe zamieszanie oraz okazję do pozbycia się „dowodu zbrodni” z mojej kieszeni. Niestety, stres dał się we znaki i nie udało mi się z niej skorzystać. Po zapaleniu światła kazali nam wywalić wszystko z kieszeni na stół. I tu stres dał mi się we znaki po raz drugi – wyjąłem z kieszeni wszystko poza workiem-z-wiadomo-czym w złudnej nadziei na wystarczająco skuteczne skitranie baki. I nawet trzykrotne pytanie jednego z policmajstrów, skierowane ewidentnie do mnie: „Czy to aby już NA PEWNO wszystko?” nie rozwiało mojej pewności.
Pierwszą kieszenią, którą przeszukali, była oczywiście kiermana z „marihuaną w postaci 1,43 grama suszu konopi indyjskiej”. Potem sprawdzali komórki i to, czy byliśmy karani. Było nawet śmiesznie – o wybrykach jednego z nas policjant słuchał przez 3 minuty non-stop, po czym podziękował i stwierdził, że jemu tyle wystarczy i nie chce mu się słuchać dalszej części; drugi z nas okazał się być niegdyś poszukiwany listem gończym, trzeci też nie święty:)
Nockę spędziłem w dwóch aresztach, rano o 12 zabrali mnie na przeszukanie do domu. Ci, którzy mnie wieźli, byli nawet mili – przed wejściem do domu zdjęli kajdanki, żeby nie zrobić mi większego przypału na osiedlu. Przeszukanie wyglądało zupełnie absurdalnie – wbili się idealnie na rodzinny obiadek, antyterrorka z ostrą bronią, kryminalni, prewencja z psami – wszystko po to, żeby zabrać kolejne 1,7 grama i listek konopi. W domu chaos, kot się zjeżył i wskoczył na szafę, stary leżał ujebany na kanapie, braciak był w szoku, a matka zaczęła mnie napierdalać po ryju wrzeszcząc „ty jebany narkomanie”. Żeby było śmieszniej, to jeden z kryminalnych zaczął ją uspokajać mówiąc, że tak nie wolno, a poza tym to żaden groźny narkotyk, a tylko marijuana i że bardzo dużo ludzi to pali.
Wypuścili mnie wieczorem z zarzutem posiadania 3,13 grama – sąd to potem zakwalifikował jako znaczną ilość. Porażka:/ Najzabawniejsze podczas całej historii było zachowanie policji – cały czas słyszałem, żebym następnym razem lepiej chował, „bo im się nie chce takimi pierdołami zajmować”.
 
Epilog
Dostałem półtora roku w zawieszeniu na 3 lata i dozór kuratora na 3 lata. Dozór się okazał kolejnym absurdem, nawet kurator przyznał, że nie ma pojęcia, po jaką cholerę do mnie przychodzi, ale trudno – trzeba, to trzeba. Gadaliśmy głównie o sztukach... walki (oczywiście:)

PS. Szkoda, że w Polsce nie ma prawa precedensu – za posiadanie listka konopi nie dostałem nawet zarzutów. Stwierdzili, że posiadałem go do celów kolekcjonerskich, co nie podlega ściganiu.


Oceń ten artykuł
(0 głosów)