A+ A A-

52UM

Ostatni dzień lutego to niezwykła i specjalna data w kalendarzach. Szczególnie ta, co się zdarza raz na cztery lata. W minionym sezonie pod tą datą figuruje otwarcie wystawy fotografii Michała Wasążnika Generacja 80, wydanie nagrań pierwszego składu zespołu Siekiera Na Wszystkich Frontach Świata na kompakcie i na winylu [płycie towarzyszy booklet szczegółowo opisujący historię formacji] oraz premiera albumu 52um [Szum].
 
Każde z tych wydarzeń zasługuje na osobną uwagę z powodu rangi i roli, jaką ma do spełnienia każde dzieło. Dawniej powiedziałbym, że dwa pierwsze to źródła i korzenie trzeciego. W nowej epoce jest już trochę inaczej. Wiele rzeczy jawi się synchronicznie i nie dość na tym, to jeszcze nabiera dodatkowych symbolicznych znaczeń, w odniesieniu do czasu, rzucającego światło ostatecznych uzasadnień w domenę dokumentacji. Z równą łatwością możemy osiągnąć wgląd w przeszłość jak i w przyszłość. Bo czy ktoś, ćwierć wieku temu, przypuszczał w najśmielszych marzeniach, że doczeka kompaktowej edycji nagrań pierwszego składu grupy Siekiera? Oczywiście inaczej się słyszy tę muzykę bez towarzyszących jej opisów. W ten sposób album staje się dziełem kompletnym a przy tym samodzielnym i autonomicznym. Dla nikogo już nie ulega wątpliwości, że nie da się tego z niczym innym porównać, nie dlatego, że to niemożliwe, ale ponieważ każda analogia brzmi odlegle i obco. Podobnie w przypadku albumu 52um. Tu funkcje literackie pełnią filmy i remiksy. Dzieło otwarte, jakim staje się w ten sposób album, jest zarazem propozycją poszukiwań. Umownie kierunek ten określa się jako trance [trans]. Dość prosta i wyraźnie czytelna staje się tradycja, do której zdaje się nawiązywać. Izrćl, Falarek i Warsaw Beat to trzy strumienie dającego się rozpoznać natchnienia, nie zapominając przy tym, że w miarę zyskiwania pewności tracimy na wyraźności przywoływanych analogii.

    Jest też tradycja nowej fali, romantycznie spowinowaconej z epoką psychodelii. Wyrazistsza w remiksach, lecz nie mniej obecna w filmach i piosenkach. To taka moja osobista bajka, jaką gdyby mi przyszło opowiadać, to z lubością użyłbym wybranych tematów do ilustracji. Mogłoby nas to zbliżyć do tak różnych filozofii, jak modernizm i pozytywizm, o ile odkryjemy, zobaczymy i uwierzymy, że jesteśmy rówieśnikami Macunaimy, oddzielonymi od niego przez teraźniejszość. W przeciwnym razie mieć będziemy na uwadze tylko to, co występuje jako noise [nois] i co znamy w jego hipnotycznej postaci, podczas gdy pozostałe wykluczamy i stawiamy przy nich znak myślowej negacji. Uświadamiam sobie, że zamiłowanie do noisu zawdzięczam czasom dzieciństwa, kiedy to powszechnym było zwyczajem mówić i rozmawiać podniesionymi głosami. Ich timbre popadał w ton histerii, trącając o wrzask, szloch, krzyk, spazm, przechodzący w mamrotliwy warkot i charczenie. Taka była mowa tamtej epoki i taka była konwencja społecznej komunikacji. Od pierwszego wejścia do szkoły człowiek był otoczony przez nieludzki hałas, czyniony przez wszystkie współczujące istoty i trudno było się zmierzyć z taką fonosferą komuś, kto przywykł do innej atmosfery akustycznej. Trudno było to polubić a pokochać i hołubić jeszcze trudniej. Z ulgą przyjęli wszyscy propozycję mówienia głosem ściszonym i niższym. Wbrew jednak przewidywaniom nauki, jako kolejne nie przychodzą na świat pokolenia głuchych, lecz wręcz przeciwnie – więcej osób kieruje swe oczy na muzykę niż dawniej. Bo i muzyk jest więcej niż dawniej, co w znaczny sposób ułatwia komunikację między słuchaczami. Oniryczny klimat, w jakim się snują echa śpiewów, odpowiada temu, za czym śni tęsknota i potrzeba poszukiwań. Spoza mgieł i tajemnic przemawia prostota, znajdująca właściwy wyraz. Spotkana bez oczekiwań staje się źródłem poznania, tworząc kolejne punkty zwrotne na ścieżce dociekań.
 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)