D-Day. D jak desant
Na poletku nie płacisz za prąd i sprzęt, będzie też tam wielokroć więcej słońca niż na parapecie czy balkonie. Pomidory jednak niekoniecznie będą bezpieczniejsze – zazdrośni wandale oraz złodzieje niestety zawsze się mogą pojawić. Outdoor też wymaga troszkę pracy, ale pozwala wyjeżdżać na kilka tygodni. Sezon się rozpoczyna, zatem można przystępować do agrokulturalnego czynu.
Każdy niemal out zaczyna się jednak inkubacją w domowych pieleszach, gdyż ‘guerilla grow’ z wysianiem ziarna prosto w glebę pozwala przetrwać zwykle bardzo nielicznym, najtwardszym niemowlakom (np. 1% – dużo zależy zwł. od obecności deszczu). Wysadzenie na łono natury, dokonane bez żadnych fajerwerków, acz poprawnie, uchowa zwykle osiemnastu-dziewiętnastu osobników z dwudziestu. Oczywiście będzie to okupione swoistym szokiem dla młodzieży, co będzie skutkować zwiększoną ilością chłopców oraz chwilowym zatrzymaniem wzrostu części nadziemnych. Niedługo po operacji jednak „wybuchną”, w pełni korzystając ze swobody zmienią się nie do poznania. Należy wszak zadbać, ażeby akcja przebiegła gładko i bezboleśnie, a tu mamy spore pole do popisu:=) W praktyce przydaje się doświadczenie i intuicja rolnicza; trzeba wziąć pod uwagę wiele różnorakich czynników. Szczęśliwe dzieciństwo to podstawa. Podobnie jak obrona to podstawa futbolu, tak dobra robota u podstaw, na wiosnę, zrodzi chwasty, dla których burza gradowa czy trzy tygodnie suszy to łaskotki; które mógłby zabić tylko meteoryt (albo zły czy niemądry człowiek).
Ramowy plan sezonu powinniśmy mieć od samego początku. Maleństwa umieścisz w gruncie, gdy tylko uznasz, że przetrwają; po cóż miałyby się dusić w czterech ścianach? Najczęściej na przełomie kwietnia i maja, do jego połowy, czasem już 10 kwietnia, jeśli zdążysz się dorobić mocnych, wyrośniętych łobuziaków. Warto robić to partiami (bezpieczniej wobec nieprzewidzianych przymrozków). Kiedy zatem zacząć? Gdy zgromadzisz wszystkie drobiazgi – biorąc pod uwagę minimum kilka dni na kiełkowanie plus kilka dni na wybicie się z ziemi, dodajesz dwa-trzy tygodnie na oknie i celujesz na 10.IV-15.V.; pomiędzy wczesnym marcem a późnym kwietniem. Rozrzut jest spory, cała rzecz w tym, by wykazać się wyczuciem i umiejętnościami. Oraz wywróżyć, jaka to będzie wiosna:)
Osobiście wolałbym zaczynać dość wcześnie, zrobić większe sadzonki, zdolne przetrwać pewne chłody i zdesantować je dość wcześnie. Ponadto miałbym rezerwę czasową. Zbyt długie trzymanie maleństw w niewoli skutkuje jednak wydłużonymi, łamliwymi łodygami z powodu deficytu słońca. [Jeżeli lubisz/musisz, możesz dodać wiatraczek, nie zapominając też o przeciągu, a nawet lampkę ze świetlówkę energooszczędną, oczywiście lepiej tylko w dzień, by nie rozwalić rytmu sezonu długością dnia i nocy...ale nie trza się pieścić, jedną z głównych zalet outdoora jest przecież prostota i wygoda! Jednak wstawienie „odbłyśnika” z białej tektury za roślinę, by znalazła się ona między nim a oknem, uważam za ze wszech miar wskazane!] Gdyby przypadkiem było zbyt wcześnie/zimno, można już w domu przyciąć czubek. Sadzonki pospiesznie fabrykowane, delikatne, o ledwie pięciu-siedmiu gałązkach i implantowane dopiero, gdy już naprawdę ciepło, „czują”, że ich sezon będzie krótszy, urosną zwykle zdecydowanie mniejsze, szybciej także zakwitając. Brzmi dobrze, ale mogą być i zbyt szybkie, nieco niedorozwinięte.
Do uprawy out powinieneś/-aś mieć oczywiście zorganizowaną odmianę na out; niektóre bywają oznaczane szklarnia/greenhouse, ale na surowe warunki raczej odradzam. Co do genotypu, zdecydowanie charakterystyka Indiki będzie bardziej adekwatnym wyborem, a piszę to jako fan Sativy. Miłośnikom energetycznych klimatów polecam poszukiwanie krzyżówki o większości cech „indycznych”, ale chemotypie z niewielką zawartością CBN, CBD itp. Zwartość i szerokie palce liści przydadzą się zwłaszcza w krytycznym momencie nadwrażliwości mechanicznej i skromnej powierzchni fotosyntezy. Indica jest ogólnie odporniejsza i bardziej oleista (przez co często mocniejsza), żywica to naturalna obrona pomidora przed wysuszeniem, mrozem, szkodnikami, palącym słońcem. Co jednak najważniejsze, typowe Sativy zbyt długo „dochodzą” – rozkwitają miesiącami, i giną ścięte jesiennym mrozem, nim dojrzeją, rozkwitną w pełni i nabiorą maksymalnej mocy. Oba gatunki pochodzą ze zwrotnikowych i równikowych rejonów globu, ale Sativy są kojarzone z gorącymi afrykańskimi równinami, Indiki zaś – płaskowyżami i górskimi dolinami Nepalu, Pakistanu, Iranu, Tybetu, Afganistanu i właśnie Indii. Marzeniem byłoby mieć feminizowane pestki odmiany znoszącej warunki polowe. Oszczędziło by to mnóstwa nerwów i wielu kłopotliwych ekspedycji kontrolnych w teren. Nigdy takich nie miałem, zwykle pojawiały się i mimo wszelkich starań przetrwały jakieś męskie osobniki, a na koniec sezonu miałem mniej „koszernych” pąków.
# Jeżeli jeszcze nie odbył się start z kiełkami... Optymalne doniczki powinny być wyższe niż szersze i mieć duże odpływy. Plastikowy kubek 150 ml może być za mały dla swobodnego rozwoju korzeni, ale np. piwnego nie trzeba wypełniać w całości. Ceramika dobrze „oddycha”, lecz kubki są lżejsze, tańsze, mniejsze i wygodniejsze w transporcie... jeśli nie są przezroczyste, trza co prawda je okryć, korzenie nie lubią światła, ale będziesz mógł/-a je przed desantem, zdjąwszy osłonę, obejrzeć (dobrze gdy trzymają ziemię, nie będzie się rwać i sypać). Pamiętaj o podstawkach, np. plastikowych talerzykach.
Wstępne podłoże nie musi być bogate, dziecko nie ma dużych potrzeb – ograniczone światło, jeszcze mniejsza powierzchnia jego recepcji; brak znaczących możliwości poboru jonów i wody przez sieć korzeniową, która dopiero będzie się tworzyć. Czując ubóstwo minerałów maleństwo zainwestuje w większą masę korzeniową, by je znaleźć, a potem bez wybrzydzania zaakceptuje docelową ziemię polną. Do zwykłej ziemi ogrodniczej dodaj w dużej ilości, do połowy, substrat kokosowy i/lub perlit, wermikulit, keramzyt itp., ew. czysty piasek. Dobrze magazynują wilgoć i przepuszczają powietrze. Można dodać szczyptę lub dwie dolomitu/zmielone skorupek po jajkach lub ślimakach/kredę na lekko kwaśny odczyn, ale niekoniecznie, w polu luksusu i tak nie będzie. Na środku doniczki zrobisz w ziemi mały dołeczek, gdzie będzie się zbierać wilgoć. Możesz mix namoczyć i wysterylizować w piekarniku czy mikrofali.
Podlewasz najpierw raz na kilkanaście godzin, poczynając od ilości mierzonej w łyżeczkach, potem już raz na dwa, w końcu trzy dni. Częsty błąd to przelewanie, co powoduje nadgniwanie korzeni, hamuje ich metabolizm, prowokuje rozwój grzybów, glonów, bakterii itp. pasażerów na gapę. Za często i za mało to koncentrowanie wody z wierzchu. Dajesz tyle, by było wilgotno, nie mokro, i uzupełniasz, nim będzie sucho. Można spryskiwać liście.
Ramowy plan sezonu powinniśmy mieć od samego początku. Maleństwa umieścisz w gruncie, gdy tylko uznasz, że przetrwają; po cóż miałyby się dusić w czterech ścianach? Najczęściej na przełomie kwietnia i maja, do jego połowy, czasem już 10 kwietnia, jeśli zdążysz się dorobić mocnych, wyrośniętych łobuziaków. Warto robić to partiami (bezpieczniej wobec nieprzewidzianych przymrozków). Kiedy zatem zacząć? Gdy zgromadzisz wszystkie drobiazgi – biorąc pod uwagę minimum kilka dni na kiełkowanie plus kilka dni na wybicie się z ziemi, dodajesz dwa-trzy tygodnie na oknie i celujesz na 10.IV-15.V.; pomiędzy wczesnym marcem a późnym kwietniem. Rozrzut jest spory, cała rzecz w tym, by wykazać się wyczuciem i umiejętnościami. Oraz wywróżyć, jaka to będzie wiosna:)
Osobiście wolałbym zaczynać dość wcześnie, zrobić większe sadzonki, zdolne przetrwać pewne chłody i zdesantować je dość wcześnie. Ponadto miałbym rezerwę czasową. Zbyt długie trzymanie maleństw w niewoli skutkuje jednak wydłużonymi, łamliwymi łodygami z powodu deficytu słońca. [Jeżeli lubisz/musisz, możesz dodać wiatraczek, nie zapominając też o przeciągu, a nawet lampkę ze świetlówkę energooszczędną, oczywiście lepiej tylko w dzień, by nie rozwalić rytmu sezonu długością dnia i nocy...ale nie trza się pieścić, jedną z głównych zalet outdoora jest przecież prostota i wygoda! Jednak wstawienie „odbłyśnika” z białej tektury za roślinę, by znalazła się ona między nim a oknem, uważam za ze wszech miar wskazane!] Gdyby przypadkiem było zbyt wcześnie/zimno, można już w domu przyciąć czubek. Sadzonki pospiesznie fabrykowane, delikatne, o ledwie pięciu-siedmiu gałązkach i implantowane dopiero, gdy już naprawdę ciepło, „czują”, że ich sezon będzie krótszy, urosną zwykle zdecydowanie mniejsze, szybciej także zakwitając. Brzmi dobrze, ale mogą być i zbyt szybkie, nieco niedorozwinięte.
Do uprawy out powinieneś/-aś mieć oczywiście zorganizowaną odmianę na out; niektóre bywają oznaczane szklarnia/greenhouse, ale na surowe warunki raczej odradzam. Co do genotypu, zdecydowanie charakterystyka Indiki będzie bardziej adekwatnym wyborem, a piszę to jako fan Sativy. Miłośnikom energetycznych klimatów polecam poszukiwanie krzyżówki o większości cech „indycznych”, ale chemotypie z niewielką zawartością CBN, CBD itp. Zwartość i szerokie palce liści przydadzą się zwłaszcza w krytycznym momencie nadwrażliwości mechanicznej i skromnej powierzchni fotosyntezy. Indica jest ogólnie odporniejsza i bardziej oleista (przez co często mocniejsza), żywica to naturalna obrona pomidora przed wysuszeniem, mrozem, szkodnikami, palącym słońcem. Co jednak najważniejsze, typowe Sativy zbyt długo „dochodzą” – rozkwitają miesiącami, i giną ścięte jesiennym mrozem, nim dojrzeją, rozkwitną w pełni i nabiorą maksymalnej mocy. Oba gatunki pochodzą ze zwrotnikowych i równikowych rejonów globu, ale Sativy są kojarzone z gorącymi afrykańskimi równinami, Indiki zaś – płaskowyżami i górskimi dolinami Nepalu, Pakistanu, Iranu, Tybetu, Afganistanu i właśnie Indii. Marzeniem byłoby mieć feminizowane pestki odmiany znoszącej warunki polowe. Oszczędziło by to mnóstwa nerwów i wielu kłopotliwych ekspedycji kontrolnych w teren. Nigdy takich nie miałem, zwykle pojawiały się i mimo wszelkich starań przetrwały jakieś męskie osobniki, a na koniec sezonu miałem mniej „koszernych” pąków.
Wstępne podłoże nie musi być bogate, dziecko nie ma dużych potrzeb – ograniczone światło, jeszcze mniejsza powierzchnia jego recepcji; brak znaczących możliwości poboru jonów i wody przez sieć korzeniową, która dopiero będzie się tworzyć. Czując ubóstwo minerałów maleństwo zainwestuje w większą masę korzeniową, by je znaleźć, a potem bez wybrzydzania zaakceptuje docelową ziemię polną. Do zwykłej ziemi ogrodniczej dodaj w dużej ilości, do połowy, substrat kokosowy i/lub perlit, wermikulit, keramzyt itp., ew. czysty piasek. Dobrze magazynują wilgoć i przepuszczają powietrze. Można dodać szczyptę lub dwie dolomitu/zmielone skorupek po jajkach lub ślimakach/kredę na lekko kwaśny odczyn, ale niekoniecznie, w polu luksusu i tak nie będzie. Na środku doniczki zrobisz w ziemi mały dołeczek, gdzie będzie się zbierać wilgoć. Możesz mix namoczyć i wysterylizować w piekarniku czy mikrofali.
Podlewasz najpierw raz na kilkanaście godzin, poczynając od ilości mierzonej w łyżeczkach, potem już raz na dwa, w końcu trzy dni. Częsty błąd to przelewanie, co powoduje nadgniwanie korzeni, hamuje ich metabolizm, prowokuje rozwój grzybów, glonów, bakterii itp. pasażerów na gapę. Za często i za mało to koncentrowanie wody z wierzchu. Dajesz tyle, by było wilgotno, nie mokro, i uzupełniasz, nim będzie sucho. Można spryskiwać liście.
Konstruowanie własnej szklarni to zupełnie inna para kaloszy, interesuje raczej niewielu, mnie również nigdy nie ciągnęło. Jednak można sadzonkę przed wysadzeniem, w ogródku, a nawet po desancie (niestety rzuca się w oczy), przykryć kawałkiem plastikowego baniaka po wodzie albo szerszej butli. Małe otworki wentylacyjne i mamy cieplarnię. Tutaj dziękuję za ten pomysł znajomym, ze względów bezpieczeństwa nie wymieniając ich ksywek;) Nocny chłód oczywiście nie zniknie, ale trochę cieplej i bezpieczniej będzie. Oczywiście trzeba jakoś w porę zapobiegać wyschnięciu w tym cieple. Właśnie, hmm, może duży lejek na wilgoć i deszcz plus rurka, jakiś zbiorniczek? Nie mogę powstrzymać się od kombinowania.
Dalej, czy przygotowałeś/-aś już jesienią miejsce, które będzie roślinkom domem przez pół roku? Jeśli dopiero szukasz, bierz poprawkę na potencjalnie większe zacienienie w miarę, jak rozwinie się okoliczna roślinność, korony ewentualnych pobliskich drzew, pokrzywy itd. Wiadomo, że teoretycznie najlepiej byłoby uniknąć sąsiedztwa innych roślin, ale często odpowiedni kamuflaż jest po prostu konieczny (2 dobrze przygotowane miejsca, nawet na pustkowiu, to bywa za mało, by spać spokojnie...). No i spiesz się. Trzeba więc godzić różne sprzeczne warunki i zdecydować się na kompromis. Dużo, dużo słońca (duże polany i łąki, pola – trochę widać, leśniczowie, rolnicy, grzybiarze; południowe zbocza wzniesień – mniej wody; szczyty pagórków – widać, mniej wody, zimniej od wiatru, uboga gleba). Oczywiście dyskretnie i daleko od ludzi. Tak, żeby móc jednak wpaść w odwiedziny siedem-dziesięć razy w ciągu sezonu. Teren nie podmokły i nie „stepowy”, najlepiej w pobliżu nie wysychającej latem wody, by móc czasem podlać nie dostarczając jej z daleka, gdy wystąpi susza. Pewnie przetrwają, ale nie urosną. Małe dołki same zbierają trochę wilgoci. Nie koło sosen, igły źle służą naszym, a i gleba tam zła. Pokrzywy lubią podobną ziemię, co pomidory, ale wolą cień. Sama ziemia stanowi w bardzo dużym stopniu tak o bezbolesnej aklimatyzacji, jak i o dorodności plonów. Powinna być w danym miejscu możliwie wilgotna, lecz nigdy błotnista; szukać ciemnej, próchnicznej, mało gliniastej.
Minimum przyzwoitości to przekopanie saperką, spulchnienie i 40-45 cm dołek. Unikamy brył, darni i korzeni chwastów. Warto przykryć na powierzchni kępkami trawy, by ślady działalności nie były dostrzegalne z daleka. Ambitni przywożą hektolitry gotowej mieszanki glebowej (a jeśli jesteś ambitny/-a, ani nie wierz do końca w podane pH itp.) Wystarczy jednak zmieszać wykopaną ziemię z jakimś nawozem naturalnym, popiołem, dodatkiem wolno rozpuszczającego się sztucznego nawozu w granulkach i dolomitem/wapnem/kredą do odkwaszenia – tanio i dobrze! Może być też trochę np. wełny mineralnej dla przepuszczalności powietrza i kumulowania wody. Ziemi ogrodowej domieszaj, gdy jakość miejscowej jest wyraźnie żenująca, a nie ma kompostu – chemią nie załatwisz wszystkiego (najwyżej rośliny załatwisz na śmierć!). Dopóki nie jesteś ortodoksem, rozsądne (!) użycie sztucznych odżywek (są tanie:) w outdoorze stosujemy pierwsze lepsze ze sklepu) wyraźnie poprawi dolę. Nie będzie to pełna ekologia, ale bez żadnego problemu można osiągnąć „ekologiczny” smak i nie płakać nad ilością. A dobre gleby na miejscu to naprawdę rzadkość.
Optymalne pH podchodzi pod 6,5, w praktyce trudno to osiągnąć, 5,8 z kolei już „boli”. Jak będą żółknąć niestare liście, to stopniowo doregulujesz. Większości growerów outdoor szkoda czasu i kłopotu na naturalne nawozy i tylko kopią dołek i dorzucają np. azofoskę. Dawki nie sposób podać; od różnych rzeczy zależy, ile. Przy dodawaniu nawozu do substratu, najczęściej zresztą dość ubogiego, ryzyko przenawożenia jest mniejsze niż przy klasycznym późniejszym sypaniu pod krzaka (kto nigdy nie przedawkował nawozu, niech pierwszy rzuci kamieniem). Co dodasz teraz, w dużej części się wypłucze. Dlatego też wolę granulki, tanie i tak. Jeśli chodzi o tzw. biohumusy ze sklepów, są wartościowe i śmiertelnie mało wydajne, choć na opakowaniach piszą lać zakrętkę na całą paprotkę. Nie na potrzeby naszych roślin, oby jak największych, rosnących na pełnej ekspozycji, za to w przeciętnej ziemi. Taniej wychodzi humus w proszku i tym podobne środki, są bardzo dobre, ale nie ma ich w zwykłych sklepach.
Całość może zdawać się mimo wszystko dość skomplikowana, ale to raz, dwa i po krzyku, spokój na długo. W domu, to dopiero jest roboty, na co dzień! Płacisz słono za prąd i boisz się gości; po drugie fachowa miejscówka to teoretycznie nieograniczone ilości pomidorów wyrosłych pod słońcem, że smak i zapach będziesz pamiętać do końca życia! Po trzecie fascynująca, sportowa wręcz przygoda w plenerze;) Po czwarte, dobre miejsce nieraz przydaje się wiele sezonów; po piąte wreszcie – możesz działać razem z naprawdę zaufanym przyjacielem i wygodnie podzielić się pracami (skoro i tak będziesz skazany/-a na jeszcze powiedzmy siedem wizyt, jeżeli chcesz w pełni wykorzystać możliwości:)
Dalej, czy przygotowałeś/-aś już jesienią miejsce, które będzie roślinkom domem przez pół roku? Jeśli dopiero szukasz, bierz poprawkę na potencjalnie większe zacienienie w miarę, jak rozwinie się okoliczna roślinność, korony ewentualnych pobliskich drzew, pokrzywy itd. Wiadomo, że teoretycznie najlepiej byłoby uniknąć sąsiedztwa innych roślin, ale często odpowiedni kamuflaż jest po prostu konieczny (2 dobrze przygotowane miejsca, nawet na pustkowiu, to bywa za mało, by spać spokojnie...). No i spiesz się. Trzeba więc godzić różne sprzeczne warunki i zdecydować się na kompromis. Dużo, dużo słońca (duże polany i łąki, pola – trochę widać, leśniczowie, rolnicy, grzybiarze; południowe zbocza wzniesień – mniej wody; szczyty pagórków – widać, mniej wody, zimniej od wiatru, uboga gleba). Oczywiście dyskretnie i daleko od ludzi. Tak, żeby móc jednak wpaść w odwiedziny siedem-dziesięć razy w ciągu sezonu. Teren nie podmokły i nie „stepowy”, najlepiej w pobliżu nie wysychającej latem wody, by móc czasem podlać nie dostarczając jej z daleka, gdy wystąpi susza. Pewnie przetrwają, ale nie urosną. Małe dołki same zbierają trochę wilgoci. Nie koło sosen, igły źle służą naszym, a i gleba tam zła. Pokrzywy lubią podobną ziemię, co pomidory, ale wolą cień. Sama ziemia stanowi w bardzo dużym stopniu tak o bezbolesnej aklimatyzacji, jak i o dorodności plonów. Powinna być w danym miejscu możliwie wilgotna, lecz nigdy błotnista; szukać ciemnej, próchnicznej, mało gliniastej.
Minimum przyzwoitości to przekopanie saperką, spulchnienie i 40-45 cm dołek. Unikamy brył, darni i korzeni chwastów. Warto przykryć na powierzchni kępkami trawy, by ślady działalności nie były dostrzegalne z daleka. Ambitni przywożą hektolitry gotowej mieszanki glebowej (a jeśli jesteś ambitny/-a, ani nie wierz do końca w podane pH itp.) Wystarczy jednak zmieszać wykopaną ziemię z jakimś nawozem naturalnym, popiołem, dodatkiem wolno rozpuszczającego się sztucznego nawozu w granulkach i dolomitem/wapnem/kredą do odkwaszenia – tanio i dobrze! Może być też trochę np. wełny mineralnej dla przepuszczalności powietrza i kumulowania wody. Ziemi ogrodowej domieszaj, gdy jakość miejscowej jest wyraźnie żenująca, a nie ma kompostu – chemią nie załatwisz wszystkiego (najwyżej rośliny załatwisz na śmierć!). Dopóki nie jesteś ortodoksem, rozsądne (!) użycie sztucznych odżywek (są tanie:) w outdoorze stosujemy pierwsze lepsze ze sklepu) wyraźnie poprawi dolę. Nie będzie to pełna ekologia, ale bez żadnego problemu można osiągnąć „ekologiczny” smak i nie płakać nad ilością. A dobre gleby na miejscu to naprawdę rzadkość.
Optymalne pH podchodzi pod 6,5, w praktyce trudno to osiągnąć, 5,8 z kolei już „boli”. Jak będą żółknąć niestare liście, to stopniowo doregulujesz. Większości growerów outdoor szkoda czasu i kłopotu na naturalne nawozy i tylko kopią dołek i dorzucają np. azofoskę. Dawki nie sposób podać; od różnych rzeczy zależy, ile. Przy dodawaniu nawozu do substratu, najczęściej zresztą dość ubogiego, ryzyko przenawożenia jest mniejsze niż przy klasycznym późniejszym sypaniu pod krzaka (kto nigdy nie przedawkował nawozu, niech pierwszy rzuci kamieniem). Co dodasz teraz, w dużej części się wypłucze. Dlatego też wolę granulki, tanie i tak. Jeśli chodzi o tzw. biohumusy ze sklepów, są wartościowe i śmiertelnie mało wydajne, choć na opakowaniach piszą lać zakrętkę na całą paprotkę. Nie na potrzeby naszych roślin, oby jak największych, rosnących na pełnej ekspozycji, za to w przeciętnej ziemi. Taniej wychodzi humus w proszku i tym podobne środki, są bardzo dobre, ale nie ma ich w zwykłych sklepach.
Całość może zdawać się mimo wszystko dość skomplikowana, ale to raz, dwa i po krzyku, spokój na długo. W domu, to dopiero jest roboty, na co dzień! Płacisz słono za prąd i boisz się gości; po drugie fachowa miejscówka to teoretycznie nieograniczone ilości pomidorów wyrosłych pod słońcem, że smak i zapach będziesz pamiętać do końca życia! Po trzecie fascynująca, sportowa wręcz przygoda w plenerze;) Po czwarte, dobre miejsce nieraz przydaje się wiele sezonów; po piąte wreszcie – możesz działać razem z naprawdę zaufanym przyjacielem i wygodnie podzielić się pracami (skoro i tak będziesz skazany/-a na jeszcze powiedzmy siedem wizyt, jeżeli chcesz w pełni wykorzystać możliwości:)
Już przed pakowaniem spryskujemy liście i lekko podlewamy ziemię, będzie troszkę cięższa, ale trudno. Delikatnie układamy, najczęściej w jakieś mocne tekturowe pudło. Być może da się schować do dużego plecaka, albo może dyskretnie umieścimy w reklamówce, albo w turystycznej lodówce piknikowej, niby że piwo w środku jest;) Wygodne i mocne są wyposażone w rączkę pudła po sprzęcie komputerowym, ale uwaga większy deszcz plus tektura = zonk. Kamuflaż, uważamy i nie robimy ścieżek.
U celu rozglądamy się, spryskujemy jeszcze raz, ostrożnie stukamy w brzegi i denko doniczek, żeby ich zawartość się lepiej oddzieliła, przechylamy, bierzemy pomidora i wciskamy w posypany ukorzeniaczem dołek oraz podlewamy. (Nie mylić ukorzeniacza z humusem sprzedawanym pod nazwą ukorzeniacz, to nie to samo, a ten wyraźnie pomaga.) Po zamaskowaniu oddalamy się i w razie braku kataklizmów wracamy po tygodniu; co przeżyło, to już łatwo nie zginie. Pewnie zbytnio nie przybyło liści, ale to nic, teraz były łodyga i korzenie. Czasem niektóre liście mogą nawet spaść na większym słonku, to też nie musi oznaczać, że się nie odrodzi. W razie potrzeby podlewamy, nawozimy, spryskujemy, podpieramy łodygi. Jeżeli wszystko jest w porządku, podczas następnych tygodni bez naszej opieki bujnie się rozrosną.
Facebook YouTube