A+ A A-

Zielone lata 80-te i 90-te: cd.

W numerze 23 Jarek Guła, założyciel formacji artystycznej Praffdata, opowiedział Wam więcej o pierwszej polskiej manifestacji w naszym temacie, 12.III.92 oraz o festiwalu Legalise It! sprzed 15 lat i realiach pionierskich czasów. Dziś w rozmowie ze Zbigiem kontynuuje Palebek, członek Praffdaty.
 
Zbigu (SPliff): Grupa powstała na bazie Szkolnego Ośrodka Socjoterapii? Kiedy dołączyłeś?
Palebek: Tak, pierwszy skład to byli wszystko ludzie stamtąd. Ja w ‘85. Jak przyszedłem do SOS-u (istnieje do dziś, w innej formule i innym miejscu W-wy – red.), to doznałem dwóch szoków. Jeden dotyczył fakultatywnego systemu nauczania, czyli nie musiałem chodzić na przedmioty, na które nie chcę. Drugim szokiem było to, że gdy przyszedłem, to jeszcze można było palić trawę. ‘85/’86 to był pierwszy rok obowiązywania zakazu. Trzeba było wyjść na korytarz. Wcześniej paliliśmy na lekcjach, na forum, wszędzie, po prostu nie było zakazu. A szkoła działała na zasadzie: co nie jest zakazane, to wolno.
 
I co, rzeczywiście paliliście trawę podczas lekcji?
U nas to było tak, do sufitu były przymocowane pręty, jak ktoś chciał wisieć na nich, to wisiał. Jak ktoś chciał wisieć w oknie, to wisiał w oknie, jak ktoś chciał jeść kurczaka i palić papierosa, to jadł i palił. A jak ktoś chciał palić trawę, to palił trawę. Nikt się takimi duperelami po prostu nie zajmował. To twoja sprawa, co chcesz mieć z tego kontaktu na lekcji. Chcesz sobie wypić piwko to pijesz piwko, wypijesz parę piwek za dużo, to nie zapamiętasz nic z tego, o czym była mowa.
To było jedyne takie miejsce w demoludach. Dziecko takiej „mafii” psychologów, posthipisów, którzy chcieli stworzyć miejsce dla swoich młodszych długowłosych kolegów, którzy mają problemy. Oni mieli taką ideę, żeby stworzyć otwarte miejsce i eksperyment przeprowadzić. To im się udało zresztą w ramach tego systemu opresyjnego, który tu był.

Trochę taka szkoła wolnościowa, czy były jakieś rzeczy zabronione?
Tak, chyba był jakiś regulamin, na pewno nie wolno było używać agresji. Ale o czym innym jeszcze chciałem powiedzieć. To był taki czas, że to miejsce było schronieniem nie tylko dla uczniów, ale też dla kadry nauczycielskiej, psychologów, z Jackiem Jakubowskim na czele. On był pierwszym dyrektorem, miał taką idée fixe stworzenia szkoły dla ludzi, którzy są zagrożeni na różne sposoby, którzy są wykluczeni z normalnego rytmu. Uważał, że jeżeli on się nie zajmie tymi ludźmi, to oni przepadną w jakichś rowach, więzieniach, tak, jak to się dzieje zwykle, prawda? Stworzyć taki azyl specyficzny – to jeden poziom pomocy. Ale jednocześnie wobec tego, co się działo w polityce w latach ‘79-’82, szczególnie po wprowadzeniu stanu wojennego, ta szkoła stała się także azylem dla kadry. Przyszło sporo osób, które nie mogły znaleźć pracy w żadnej innej szkole, bo byli zbyt mocno zaangażowani politycznie, nie chcieli niczego podpisać. Byli po prostu przekreśleni.
 
A jak się oni odnaleźli w specyficznej dosyć szkole?
Dobre pytanie, bo myśmy straszne walki z nimi prowadzili, bo to było upolitycznienie czegoś, co miało być resocjalizacją, trochę to się jednak mijało.
Czy taki nauczyciel wyrzucony z normalnej szkoły z powodów politycznych nie przeżył szoku, gdy uczeń SOS-u wyjął na lekcji piwo albo zapalił jointa?
No, na takim podstawowym poziomie, czyli że mówimy do siebie po imieniu, że traktujemy siebie po partnersku, rozmawiamy na temat programu nauczania, możemy go zmieniać – czyli jak na ten czas dosyć rewolucyjne sytuacje – to na tym poziomie… nawet nie o to chodzi. Ten rzut polityczny przyszedł też z jakąś ideą. Nie bardzo mogli ją realizować w tym miejscu, bo to było zbiorowisko, mam tu na myśli podopiecznych, nie bardzo obecnych w tej polityce, a raczej wprost przeciwnie, my byliśmy obok. Na początku byli ci hipisi, którzy mieli problem z heroiną, potem byli ci odrzuceni przez system, kolejny rzut w latach ‘83-84, punkrockowców anarchistów, którzy nie mogli się załapać do żadnej szkoły. [Więcej o SOSie: http://serwisy.gazeta.pl/czasopisma/1,42475,2103378.html – red.]

Co było przyczyną powstania Praffdaty?

To nie jest chyba pytanie do mnie, bo nie byłem założycielem, ale myślę, że pewnie zabawa.
 
A ilu członków liczyła?Jak ludzie do niej trafiali? O jakie akcje wam chodziło?
Cholera wie, niektórzy twierdzą, że przewinęło się ze sto osób. Przez wiele lat trzon stanowiło 6-8 osób, ale każdy wyjazd, każda akcja to było co innego, dołączali się różni ludzie, zaprzyjaźnieni z tego backgroundu punkowego albo malarze, prawdziwi muzycy, nie tacy, jak my. Paru dobrych z nami grało, np. Janek Rołt, który był swego czasu basistą Lecha Janerki, saksofonista Fifa, lider Dezertera Robal, basista Vadera, Ela Mielczarek, Jerzy Czuraj i inni. Wiesz, Praffdata nigdy nie była sformalizowaną grupą, naszą ideą była otwartość, bierzemy, wychodzimy i robimy. Dalej idąc tym tropem, chodziło o współpracę z publicznością, akcje z nimi. Było wiele takich działań, że publiczność przychodziła i np. razem z nami niszczyli albo grali. Żeby nie było tego, co w przypadku wielu kapel typowo muzycznych, wychodzą, grają koncert i do widzenia. U nas szło o co innego – o akcję, o interakcję, że nie ma podziału na scenę i publiczność.
Wiesz, dla mnie ideą główną było to, że pokazujemy ludziom, że można coś zrobić, wszystko jedno co. Dla mnie to było największą ideą, że my, nie umiejąc grać, gramy koncerty muzyczne, nie znając się na teatrze robimy przedstawienia. Chcieliśmy pokazać, że możesz założyć grupę i zrobić cokolwiek, to może być kompletnie amatorskie, żenujące, ale że coś można zrobić. Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie to było tym clou w Praffdacie.
 
Jak wtedy w latach 80-tych reagowali na was ludzie?
Dziwnie. Jak graliśmy koncerty to słuchali. Ja bym wyszedł po 3 minutach, jakbym usłyszał siebie z tamtych lat (śmiech). Albo patrzyli na to, co robimy. Coś niesamowitego po prostu. Kompletnie nie o to chodziło. Ale często podłączali się pod takie akcje… mieliśmy taka formę, która polegała na tym, że budujemy coś, a potem to niszczymy. I ludzie się to włączali.
 
W niszczenie?
O tak, w destrukcję, no wiesz, to były w końcu lata 80-te. Destrukcja artystyczna była formą wyzwolenia. Gdzie mogłeś się wyzwolić, gdzie mogłeś dokonać destrukcji w majestacie sceny Domu Kultury, oficjalnie? Budowaliśmy sobie na przykład wielki telewizor, albo jakąś scenę, a potem to rozwalaliśmy.

Paradoksalnie, byliście niepolityczną grupą, przynajmniej w takim sensie jak ówcześni opozycjoniści, a wasze działania stawały się polityką?
Zahaczały o nią i często były z takim wyraźnym przesłaniem, na przykład: a to teraz zrobimy akcję, że się nie zgadzamy na budowę elektrowni w Żarnowcu, albo, że teraz zrobimy konkretną akcję, na przykład, że domagamy się seksu dla więźniów i walczymy o tzw. cele miłości, czyli coś, czego w ogóle w tamtych czasach nie było, a myśmy podjęli taki temat na walentynki ‘90 r. w Remoncie. To była pierwsza akcja w Polsce na ten temat. Oprócz występu Praffdaty, mieliśmy zaproszonego prelegenta (nasz wieloletni przyjaciel, Jarema Dubiel z Wolności i Pokoju), który przed naszym koncertem wygłosił mowę, dlaczego ta akcja artystyczna jest przeprowadzana: że żądamy cel miłości dla więźniów.
 
Czy można powiedzieć, że Praffdata była grupą jakoś nawiązującą do anarchizmu, czy też trudno ją w ten sposób klasyfikować?
Myślę, że każdy, kto się przez nią przewinął, powiedziałby ci co innego.
 
Praffdata już nie działa od lat, kiedy mieliście ostatni występ?
Chyba w 2001 r. w Zamku Ujazdowskim na koncercie razem z Dub Pistols, ale tam już nawet nie wystąpiliśmy jako Praffdata, tylko Praffdata Electronics. Tyle, że tam już o nic nie chodziło, tylko o zamieszanie. Chyba jeszcze potem były jakieś nasze urodziny w CDQ, ale dokładnie już nie pamiętam. Praffdata musiała umrzeć, bo po co ciągnąć coś, czego ideą było, że możesz coś zrobić, jak od lat już właściwie możesz to coś robić.
 
To zależy, o czym mówimy, bo jeżeli o takiej imprezie jak w ‘95 r., to teraz absolutnie nie można byłoby zrobić czegoś podobnego, przynajmniej na taką skalę.
No tak.
 
Ile było edycji imprez na Cyplu Czerniakowskim? Miały jakąś nazwę?
Trzy. W ‘95 „Wyspa Świętojańska – festival Legalise’it!”, w ‘96  „Wirtubal na Cyplu – 400 lat Praffdaty”, ‘97 – „3 Festiwal Cypel”.
 
Nie były chyba reklamowane w gazetach?
A tu cię zaskoczę, były. Osobiście wjeżdżałem do Gazety Wyborczej i pisałem takie krótkie zajawki i potem to szło.
 
Na pierwszą wydaliście zina o wiele mówiącym tytule „Legalise Soft Drugs”?
Głównymi koordynatorami byliśmy ja i Guła. Gazetkę skserowałem w ilości ok. 500 szt. w zaprzyjaźnionej agencji reklamowej i rozdawałem potem wszystkim ludziom. Były w niej materiały propagandowe na temat używania konopi oraz innych softów. Oczywiście wszystko robione nożyczkami i klejem. Do tego trzeba dodać ponad 1000 jointów, które rozdaliśmy podczas tej wspaniałej balanżki. Przekonałem znajomego dilera, żeby dał mi worek dobrej trawy, mówiąc, w jakim celu zostanie użyta i on był na tyle fajny, że to zrobił. Nie były to jakieś szczyty, ale zawsze. No jak inaczej bym to zrobił, przecież bym nie kupił (śmiech). Miałem konkretną zajawę, żeby zrobić imprezę pod hasłem „Legalise it!”.
 
Czy w Polsce była wcześniej podobna?
Nie mam pojęcia, ale bez przesady, to był ‘95 r., na pewno jakieś musiały.
 
Czy pojawiły się relacje w prasie?
Tak, w Życiu Warszawy, Tylko Rocku, Wegetariańskim Świecie, Super Expressie (wtedy był trochę inny) i Gazecie Wyborczej. Recenzje te były napisane bardzo otwarcie i oficjalnie, że w ostatni weekend w Noc Świętojańską odbyła się impreza zwolenników zalegalizowania marijuany w Polsce, pod hasłem „Legalise it!”. Było tyle i tyle osób, zagrały takie i takie kapele. Wszyscy się fajnie bawili, nie było żadnych aktów agresji, nie było policji, nie było bandytów, czyli takie notki, z dzisiejszego punktu widzenia, powiedziałbym, że bardzo fajne. Mam te recenzje zachowane. Dziennikarze przybyli w związku z tym, że wcześniej było nagłośnione to tu, to tam.
Warto zaznaczyć, że jak na taką niszową imprezę, to przyszło bardzo dużo ludzi, gdy wszedłem na takie podwyższenie na cyplu i ogarnąłem to wzrokiem, to tak 2 tys. osób było na pewno w jednym momencie, czyli musiało być przynajmniej z 3 000 ludzi, bo jedni przychodzą, a inni wychodzą, jak to na imprezach. Mieliśmy znakomity zestaw gości, m.in.: Komuna Otwock z jednym ze swoich pierwszych występów w Warszawie, debiutowała u nas pewna kapela z Grochowa Transmisja (b. ciekawa zresztą, część gra dziś w Vavamuffin – red.). O północy, gdy występowaliśmy z naszą kakofonią dźwięków, równocześnie wśród publiczności chodziły hostessy (w postaci naszych kolegów) z tacami jointów. Rozdawane było też to nasze okolicznościowe pisemko.
 
Nie mieliście problemów z policją?
Nie było żadnych reperkusji.
 
Myślisz, że to efekt lat 90-tych, czasów chaosu, braku odpowiednich przepisów (chociaż chyba za rozdawnictwo na taką skalę nawet wtedy moglibyście mieć problemy)?
Gdyby komuś się chciało i gdyby wcześniej wiedziano, co planujemy, to cholera wie, może i skończylibyśmy w jakimś areszcie, ale też jest druga strona medalu, że nas trudno byłoby wtedy znaleźć. My nigdy nie mieliśmy żadnej osobowości prawnej, to znaczy mieliśmy pieczątki Stowarzyszenie Kultury Praffdata, ale tylko pieczątki. To wszystko było takie w stylu: przyszli, zorganizowali i poszli. Niby jakieś pozwolenie było, ale nie wiadomo skąd. Prąd? Przyjechał pan z elektrowni i podłączył ze słupa, też nie wiadomo na jakich zasadach. Potem przyjechał znowu, odłączył, dostał kasę i tyle, ale jak to było załatwiane, to ja nie wiem. Podobno jakąś zgodę mieliśmy.

Czy w latach ‘80 była w Was potrzeba podejmowania kwestii związanych z trawą i innymi używkami na zewnątrz, np. w działaniach artystycznych?
Wiesz co, nie przypominam sobie, aby jakiekolwiek nasze działania w latach 80-tych były związane z narkotykami. Chociaż nie, jedna nasza akcja była pod nazwą „Monar dzieciom”. To było w W-wie w czerwcu ‘86 roku. Pojechaliśmy pod prąd, rozrzucając ulotki, na których strzykawka była przekreślona swastyką oraz tekst „Walka z narkomanią wszelkimi dostępnymi metodami”. Była to reakcja na brutalne metody stosowane przez Monar. Po latach sam Kotański znacznie zmiękczył swój stosunek do tych kwestii, a nawet pod koniec życia opowiadał się za depenalizacją marijuany.
 
Jaka była różnica między latami 80-tymi i 90-tymi z punktu widzenia konsumenta?
W latach 80-tych palenie to była bardzo elitarna sprawa, tak naprawdę nikogo to nie obchodziło, nie było żadnego biznesu. Nie było takiej opcji, że ktoś kupuje trawę. Był chyba jakiś śladowy rynek, jeżeli chodzi o kompot, ale co piękne i urocze, takie rzeczy jak marijuana, haszysz, kwas były z tego zupełnie wyłączone. Wszyscy robiliśmy sobie prezenty, bardzo dużo moich kolegów i koleżanek uprawiało, nie wyłączając mojej skromnej osoby. Nie palę od wielu lat, więc nie wiem jak wygląda forma tych szczytów, być może są one już tak udoskonalone, że w ogóle nie mają nasion, ale jak w latach 80-tych dostawałeś szczyta, to w tej szypułce było pełno nasion. Bez względu na to, skąd to pochodziło. Ale gdy zapalałeś spliffa i cieszyłeś się nagle światem, muzyką i doznaniami towarzyskimi, to znaczyło, że owe nasiona trzeba sobie schować do kieszeni, jeśli to nie jest dobry termin, to je przemrozić i na wiosnę gdzieś posiać. Nie u siebie w domu, to może u kolegi, albo gdzieś indziej. Ludzie uprawiali w bardziej lub mniej sprzyjających warunkach. Oczywiście nie było takiej technologii jak dzisiaj, że hydroponika, lampy itd. Wszystko było naturalne, z tego wychodziły mniej lub bardziej udane eksperymenty, ale w ogóle nie było czegoś takiego, jak rynek z tym związany.
 
Kiedy to się zaczęło zmieniać, wraz z przyjściem kapitalizmu?
Tak, ale nie od razu, dokładnie nie powiem ci, tym bardziej, że naprawdę nie palę już długo, bo w pewnym momencie trawa przestała mi dawać fun. Przestajesz z używką, jeżeli nie spełnia ona swego zadania, mnie trawa zaczęła usypiać. Oczywiście zdarza mi się, ale to jest naprawdę raz, dwa razy na rok, a paliłem przez pięć lat codziennie non stop dobrą trawę. A mieliśmy różne źródła, jakieś afgany, nie wiem, skąd to się wtedy u nas pojawiało. Podobno jacyś himalaiści do nas przywozili, ja ich nie znałem.
 
A to dlatego było tylu chętnych do włażenia na te ośmiotysięczniki?
Oprócz afganów, to też z drugiej strony, z Kolumbii, no piękne były zioła.
 
Załapałeś się na skuny przywożone w latach 90-tych z Holandii?
Tak, myśmy się zazębili w ten sposób, że jak z nimi wjeżdżali, to ja odjeżdżałem. Kiedy kilka razy, jak zapaliłem skuna, to powiedziałem dzięki, ale to nie jest dla mnie roślina, to nie o to chodzi w moim paleniu. Jednak wolałem marijuanę z dobrych nasion południowoamerykańskich, która wiadomo, że w Polsce pociągnie jeden, góra dwa sezony, bo potem w tym klimacie będzie z tego shit, ale przez te dwa sezony to były wspaniałe doznania.
 
Czy to nie swoisty paradoks, że w PRL-u, czyli kraju w jakimś stopniu dyktatorskim, prawo było bardziej liberalne pod tym względem niż teraz, kiedy zakres wolności się poszerzył?
Błąd. Ja bym nie powiedział, że to prawo było bardziej liberalne, po prostu nie było tego prawa. Nie było tak, że w tym trochę quasi-dyktatorskim, trochę tak siłą inercji, trochę państwie bezprawia stworzyliśmy sobie niszę, którą ktoś tam zaakceptował. No nie, po prostu nikt nie tworzył tego prawa.
 
Ale jednak obowiązywała Ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii z ‘85 r., która została drastycznie zaostrzona w ‘97 i potem w 2000 roku; co spowodowało tę zmianę?
Decydujący wpływ miał chyba biznes, wszystko jedno już, kto na tym zarabia, mnie to nawet nie obchodzi, ale jeżeli jest to biznes przynoszący wielkie dochody, to musi on oddziaływać na politykę, no nie ma bata, żeby było inaczej.
Oceń ten artykuł
(0 głosów)