Boski chillout
„Pineapple express”
Gęsto od dymu, ciemne pomieszczenie, błyszczący ekran, a na nim najbardziej zaskakująca historia, jaką kiedykolwiek (albo przynajmniej od ostatniej soboty) oglądaliście. Znamy? Znamy.
Jednak chociaż nic nie komponuje się tak dobrze z przyzwoitym filmem, jak przyzwoity spliff, to gandzia nie bywała dotąd zbyt często obiektem zainteresowania Dziesiątej Muzy. A jeżeli już akcja zaczynała się kręcić wokół krzaczka, to na ogół dawało to w efekcie hip-hopową komedię o jarających ziomach, śmieszącą tylko, gdy samemu pójść w ich ślady i ułatwić sobie percepcję bardzo solidnym buchem. „Boski chillout” wyrasta z tej tradycji – ale pamiętających np. „How high” spieszę uspokoić – można go spokojnie obejrzeć bez skręconego w OCeBekach wsparcia, a i tak będzie bawił. Bo poza konopną tematyką „Chilout” jest przede wszystkim sprawnie skręconą (nomen omen) komedią.
„Pineapple express” – bo taki jest oryginalny tytuł obecnego na naszych ekranach od paru tygodni „Boskiego chilloutu” – to ostatnie dziełko z producenckiej stajni Jude’a Apatowa („40 letni prawiczek”, „Wpadka”, „Supersamiec”). Możemy się więc spodziewać porządnej porcji rozrywki, bez pretensji do jakiejś szczególnej głębi, ale i nie obrażającej inteligencji widza. I taki film otrzymujemy. Tytułowy Ananasowy Ekspres to unikalny gatunek zioła, który trafia w ręce i płuca głównych bohaterów, stając się jednocześnie powodem wszystkich ich problemów. Niedopałek ze wspomnianym rarytasem porzucony w panice na miejscu zbrodni przez jej świadka napędza sensacyjną fabułę, ta z kolei jest tylko pretekstem do pokazania serii gagów. Ale tych wszystkich smaczków nie mielibyśmy okazji oglądać, gdyby nie permanentnie upaleni bohaterowie – jednocześnie typowi i nietypowi dla podgatunku „smokin’ comedy”.
Główny bohater – Dale nie do końca przypomina stereotypowego filmowego konsumenta konopi – ma ułożone życie i pracuje dla Wymiaru Sprawiedliwości doręczając pozwy sądowe. Pracuje w garniturze! Jego kumpel i osobisty dostawca – Saul to już jednak klasyczny diler, kochający swoją robotę. Zgodnie ze schematami obecnymi w tego typu filmach („Half baked”), przejarane ziomki poddane zostaną Próbie, z której oczywiście wyjdą zwycięsko. Na szczęście nie ma tu miejsca na dydaktyczne ględzenie o dojrzewaniu i odpowiedzialności – wiemy, że chłopaki nic się nie zmienili, a nieśmiała sugestia Dale’a, że powodem ich problemów była ganja, szybko zostaje wyśmiana; a wraz z nią ewentualne zapędy wychowawcze kina rozrywkowego. Z pełną powagą potraktowano za to (tradycyjnie gloryfikowaną w tego typu produkcjach) Prawdziwą Męską Przyjaźń – trzymającą kumpli razem i pomagającą im przetrwać. Ale i ona w pewnym momencie podawana jest w wątpliwość – czy bowiem relacja Dale’a i Saula nie przestaje być banalną współzależnością konsumenta i dostawcy?
Jednak poza tego typu rozterkami „Boski chillout” ma być przede wszystkim kinem rozrywkowym i z tego zadania wywiązuje się znakomicie – oprócz naprawdę niezłych, chociaż niezmiennie opartych na niezborności dwójki upaleńców, gagów, bawi też żonglowanie filmowymi konwencjami. Świetnym przykładem takiej zabawy formą jest czarno-biała sekwencja otwierająca, utrzymana w klimacie filmu sensacyjnego, krótki epizodzik z japońską mafią, czy melodramatyczne sceny „rozłąki” dilera i jego klienta.
Dział:
Kultura
Facebook YouTube