Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy
Nagrodzona tegoroczną Nagrodą im. Kapuścińskiego „Ameksyka” Vulliamy’ego już od pierwszych stron uderza charakterystycznym stylem. W prologu przyglądamy się wiszącemu nad mostem trupowi bez głowy, ale za to zaopatrzonemu w wiadomość od kartelu. Jest szósta rano w Ciudad Juárez, a to tylko jedno z ponad trzech tysięcy morderstw, które zostaną w tym roku popełnione w najniebezpieczniejszym mieście świata. Vulliamy opisuje trupa chłodno i metodycznie, sporo uwagi poświęcając metodom działania karteli i samej pozostawionej wiadomości, po czym częstuje czytelnika garścią szczegółowych statystyk. Po takiej próbce reporterskiej metody Brytyjczyka zaczyna się właściwa podróż.
Spisana na przełomie lat 2009/10 w samym środku kolejnej odsłony wojen karteli relacja Vulliamy’ego oparta jest o dość prostą strukturę – stanowi zapis podróży z zachodu na wschód, przez terytoria kolejnych grup przestępczych, największe miasta pogranicza i najważniejsze trasy przemytu narkotyków, ludzi i broni.
Zanim jednak w zmitologizowanej przez amerykańską popkulturę Tijuanie rozpocznie swoją właściwa podróż Vulliamy wyłamuje się ze swojego chłodnego stylu, snując nieco egzaltowane, eseistyczne rozważania o samej istocie Pogranicza. Nawet jeżeli te fragmenty przez swój osobliwy styl mogą odstręczać od lektury nadchodzących pięciuset stron, to wydają się jednak niezbędne, by w pełni docenić i zrozumieć pracę dziennikarza. „Ameksyka” stanowi bowiem dla niego coś więcej niż tylko fizyczną przestrzeń – ten geopolityczny termin łączy w sobie wielowiekową tradycję kulturową (te rejony były w istocie kolebką cywilizacji meksykańskiej) i splot uwarunkowań politycznych oraz społecznych z nieustępliwą, surową przyrodą pustyń pogranicza.
Właściwą jednak część lektury stanowi sama podróż. Choć jej kierunek i przebieg jest dość prosty (a orientację ułatwia dołączona czytelna mapka), to na szczęście sam tok opowieści nie stanowi sztywnej narracji liniowej. Vulliamy od samego początku swobodnie dokonuje czasowych skoków w przód i w tył, dość swobodnie traktuje też geografię. Typową dla niego metodę można porównać do nagłych odjazdów i najazdów filmowej kamery – oto czytamy na przykład szeroką analizę fenomenu przygranicznych fabryczek maquilladores, by już w następnym zdaniu znaleźć się w samym środku rozmowy z byłym ich pracownikiem. Taka metoda doskonale umieszcza zdarzenia w jak najszerszym kontekście i dowodzi talentu Vulliamy’ego do tworzenia zgrabnych syntez.
Podróż, a za nią i książka, podzielona jest na dziesięć sekcji – odpowiadających kolejnym fragmentom granicy, ale przede wszystkim – kolejnym elementem układanki składającym się w skomplikowaną, ekonomiczną całość. Dowiadujemy się więc czegoś o ruchu turystycznym, o sposobach nielegalnego przekraczania granicy, o transporcie samochodowym, o rzece narkotyków płynącej na północ, i odpowiadającemu jej strumieniowi broni z Teksasu (!), o wykorzystaniu taniej siły roboczej w przygranicznych fabryczkach, w końcu – o ogromnym (trzysta miliardów dolarów w trzy lata!) przepływie brudnych pieniędzy pranych przez amerykańskie banki. Zgodnie ze znaczeniem wyłożonym w prologu Vulliamy prezentuje nam granicę przede wszystkim jako „membranę” skupiając się na charakterze i efektywności rozmaitych przepływów (ludzkich, finansowych, towarowych), które umożliwia.
Dopiero na drugim planie znajduje się efektowne (a w wielu podobnych „Ameksyce” pozycjach wręcz – efekciarskie) tło – rzeczywistość walki karteli. Oczywiście – poznajemy historię narkobiznesu, kolejne jego rozłamy, genezę najważniejszych graczy – w tym potężnych Las Zetas, nie da się jednak uniknąć wrażenia, że opis ten jest chyba nieco zdawkowy, że natłok nazwisk, faktów, dat, wyliczeń ton przemycanego towaru nuży nawet samego autora, który nie przywiązuje do niego wagi.
Tak jest chyba w istocie – jedną z najcenniejszych obserwacji Vulliamy’ego jest spostrzeżenie powtórzone za młodym meksykańskim dziennikarzem: wojna karteli przeciwko nowoczesnej fazie „armii” i „oddziałów”, w której dało się zidentyfikować walczące strony, „implodowała” i weszła w ponowoczesną fazę chaotycznej partyzantki, w której większość ulicznych morderców nie ma zielonego pojęcia, dla której strony walczy. Ten etap wojny gangów autor zgrabnie wiąże z szerszymi przemianami kulturowymi, pokazując, w jaki sposób nowoczesne formacje odzwierciedlają rozproszoną strukturę interneto wych sieci społecznych (którymi, skądinąd, gangsterzy posługują się nader chętnie i ze sporą wprawą).
Autor nigdy jednak nie poprzestaje ani na opisach jednostkowych faktów – konkretnych strzelanin, konkretnych ofiar, ani też na tworzonych naprędce diagnozach. Jak już wspomniałem – jego najsilniejszą stroną jest zdolność łączenia drobnych analiz w szerszy system, którego najwyższym poziomem, jest zazwyczaj lewicująca ekonomia polityczna. Jak z takiego punktu widzenia przedstawia się (najbardziej nas chyba interesujący w „Spliffie”) narkobiznes pogranicza?
Z opisanym już wyżej zacięciem syntetycznym Vulliamy łączy chaotyczną eksplozję narkoprzemocy na Pograniczu z szerszymi przemianami, które dotknęły „starych” karteli. W sposób tyleż zgrabny, co prowokacyjny porównuje współczesne kartele do dobrze zarządzanych korporacji – i to porównanie jest przekonujące. Podobnie funkcjonują hierarchie, podobnie współpraca z ułatwiającymi ukrycie pieniędzy bankami, podobnie wreszcie – okrutny „outsourcing” brudnej roboty. Szczegółom procesu produkcji i przemytu nie poświęca jednak Vuillamy za dużo miejsca, przykład narkobiznesu jest mu potrzebny raczej jako demonstracja wypaczeń zarówno specyficznego klimatu granicy między światami prosperity i biedy, jednak przede wszystkim jako narzędzie krytyki późnego kapitalizmu w ogóle. Same przyczyny nieprawdopodobnego powodzenia narkobiznesu kwituje dwoma prostymi, ale celnymi obserwacjami, z którymi zgodzi się każdy orędownik zmiany polityki narkotykowej, niezależnie od proweniencji ideologicznej: po pierwsze: żaden kapitalista nie cofnie się przed obietnicą tysiąca procent zysku, windowanego przez „cenę strachu”, po drugie jednak – że to popyt kreuje podaż.
Chociaż spora część „Ameksyki” dotyczy zjawisk z południowej strony granicy (jako pewnie mniej znanych zachodniemu czytelnikowi), to jednak większość patologii tego rejonu ma swoje źródło – a jakże! – po północnej stronie muru. Co gorsza – tam właśnie Vulliamy szuka najpoważniejszych, fundamentalnych uwarunkowań całej sytuacji. To odbiciem zjawisk w Stanach (a szerzej – w krajach bogatej Północy) są nieszczęścia będące udziałem biedniejszej części muru, w tym właśnie sensie autor nazywa w pewnym momencie narkobiznes tylko „objawem”. Figura zestawiania par „skutek” – „przyczyna” przewija się przez całą podróż i dodatkowo podkreśla nierozerwalny związek obydwu stron granicy: porozumienia NAFTA – rozwój fabryczek z tanią siłą roboczą, kreowany przez amerykańską popkulturę popyt na kokainę – jej podaż w Meksyku, swobodnie dostępna w Teksasie broń – wybuchy przemocy między kartelami... Ostatnim, najwyższym szczeblem tych układów, a jednocześnie zwieńczeniem podróży brytyjskiego reportera jest rola amerykańskich banków w praniu przychodów karteli.
Wieńczący „Ameksykę” minireportaż o procederze prania pieniędzy kartelu przynosi dwa ponure wnioski – po pierwsze uzmysławia skalę w jakiej ekonomia pogranicza napędzana jest pieniędzmi z kokainy, po drugie – niewesoło rymuje się z rozpoczętym w Stanach od niefrasobliwości banków kryzysem. Bank Wachovia bowiem, który beztrosko przyjmował brudne miliardy, nie zadając zbyt dużo pytań, choć udowodniono mu winę, wywinął się łatwo od wyroku. U kresu swoich rozbudowanych analiz napędzanej narkodolarami ekonomii Vulliamy używa tego incydentu jako ponurej konkluzji i oskarżenia najwyższych szczebli połączeń ekonomii i polityki.
Kilka słów o języku Vulliamy’ego. Od pierwszych stron uderza niepowtarzalny chłodny, ironiczny styl dojrzałego dziennikarza, przywodzący na myśl ponurą, zdystansowaną postawę przepytywanego pod koniec książki koronera – po zobaczeniu tylu trupów nie ma miejsca na emocje, zostaje tylko rzeczowa relacja. Taka metoda idzie w parze z obranym sposobem analizy faktów. Zacięcie autora do konstruowania spójnych struktur faktów jest widoczne do tego wręcz stopnia, że dość często jego faktyczni rozmówcy wydają się być odsuwani na dalszy plan. Taka jest jednak metoda reportera, i trzeba przyznać, że „Ameksyce” z nią do twarzy – co uzmysławiają momenty, gdy dziennikarz wydaje się silić na spojrzenie „ludzkie” i „czułe”, fragmenty gdzie pochyla się nad jednostkowymi tragediami brzmią niezręcznie (jak chociażby opisy pacjentów kliniki odwykowej), trącą fałszem, na szczęście tego „pochylania się” nie jest za dużo, dominuje serwowane na zimno mięcho faktów.
„Ameksykę” można czytać jako tradycyjny „etniczny” czy „podróżniczy” reportaż, do których przyzwyczaiło nas Wydawnictwo Czarne – owszem, znajdziemy tu bogate opisy lokalnych tradycji, w tym intrygującego kultu Świętej Śmierci, znajdziemy poruszające historie z dołów społecznych, znajdziemy szczyptę egzotyki i niezłe tło historyczne. Jednak to nie to decyduje o wyjątkowości nagrodzonej Nagrodą Kapuścińskiego pozycji. W „Ameksyce” materiał reporterski tworzy jedynie fabularyzowane rusztowanie dla misternej konstrukcji z faktów, liczb i ekonomicznych prawidłowości. Dzięki temu książka Vulliamy’ego stanowi intrygującą, wielowątkową obserwację wypaczeń obecnych w punkcie styku ekonomicznej potęgi i mizerii. Brak emocjonalnej „bebechowatości” reporter rekompensuje czytelnikowi lodowatą buchalterią, upiornymi wyliczeniami liczb i trupów, co zamiast osłabiać – tylko wzmacnia oskarżenie wycelowane znacznie wyżej niż w kilku lokalnych narkowatażków...
Artykuł z 48 numeru Gazety Konopnej SPLIFF
Robert Kania
Ed Vulliamy:
Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy
przełożył Janusz Ochab
506 stron,
Wydawnictwo Czarne 2012
Facebook YouTube