A+ A A-

Dwa oblicza zazdrości

Na mapie Europy, pod względem przepisów dotyczących substancji psychoaktywnych (podobnie jak w wielu innych dziedzinach), Polska staje się skansenem. Prawo nie zabrania jednak Polakowi sprzedawać i kupować, ze sporym powodzeniem, wszelkiego rodzaju asortymentu, który służy do tego, co w kraju nad Wisłą nielegalne. Bo sam asortyment jest legalny i szczodrze z tego korzystają handlowcy i producenci.

Mieszkańcy kraju nad Wisłą nie mają aż tak źle, jak można by przypuszczać. Owszem, ułomność logiczna prawa ujawniająca się m.in. w tym, że mogę legalnie nasiono zakupić, ale już nie mogę go równie legalnie zasadzić (to po co kupuję?) – jest bolesna. Podobnie jak fakt, że po nowelizacji prawa tak naprawdę od humoru jednego człowieka (prokuratora) zależy, czy np. 0,01 grama to wartość na własny użytek, czy nie.

O tym wszystkim wiemy i jak tylko możemy walczymy każdego dnia. I chociaż uważamy, że mamy jedno z najbardziej restrykcyjnych ustaw o przeciwdziałaniu narkomanii, to w tym tunelu też jest małe światełko. Małe, ale jednak.

Rzecz w pełnym asortymencie dla amatorów marihuany. I tutaj możemy bez dwóch zdań już dumnie podnosić głowę i rezolutnie się rozglądać. Przynajmniej na Starym Kontynencie z naszym państwem naprawdę trudno konkurować pod względem bogactwa, różnorodności i dostępności wszelkich większych i mniejszych urządzeń, które palenie ułatwiają i umilają.
Dwa oblicza zazdrości
Nie ma takiego wyboru Holender, który z kolei „ścigany” jest zazdrosnym wzrokiem praktycznie pod każdą szerokością geograficzną. Podobnego komfortu nie posiadają też Czesi – u boków Francuzów laiccy przywódcy Europy, a nawet surowi, ale jednak tolerancyjni Skandynawowie.

To pole do popisu dla Polaków, którzy z jednej strony muszą pilnować się, żeby przypadkiem nie oglądać świata zza krat; którzy w alkoholowej, tak dobrze znanej i praktykowanej tradycji próbują czegoś innego.

Paradoksalnie, w takim kraju, z tak nielogicznym prawem (m.in. bez sprecyzowania tzw. ilości na własny użytek) urósł w kilka lat rynek wszelkich asortymentów – nie tylko dla wtajemniczonych z wiadomym przeznaczeniem. Przyczyna jest prozaiczna. Zarówno badania przeprowadzane przez specjalistyczne podmioty, jak i po prostu stosunkowo dobre rozeznanie rynku już kilka lat temu prowadziło do oczywistej konkluzji: liczba osób przyznających się do w miarę regularnego zażywania marihuany stale rośnie. Swoje zrobiło też w tym względzie złagodzenie prawa u naszych sąsiadów (nie tylko chodzi o słynne już Czechy, ale np. w Berlinie można mieć przy sobie 15 g). Pojawiło się więc oczywiste pole, na którym po prostu można zarabiać. Rzecz jasna w żadnym sklepie nie oglądamy i nie wybieramy asortymentu do palenia marihuany – wszak to jest zabronione.

W żaden sposób nie przeszkodziło to zarówno sprzedawcom, jak i wytwórcom wypełnić ów rynek. I to po brzegi.
Na pierwszy rzut weźmy pod lupę fifki i fajki. Dziesięć lat temu nie byłoby w ogóle tematu: za mało towaru na skręta – więc zostaje szklana lufka. Pewnie większość dzisiejszych amatorów THC ma takie wspomnienia. I chociaż na widok szklanej lufki może im się łza w oku zakręcić, to jednak pewnie teraz wolą palić z czegoś innego. I mają spory wybór.

Fifki i fajeczki występują w trzech głównych kategoriach, pod względem materiału użytego do ich konstrukcji. Mamy więc szklane, metalowe i drewniane. W kategorii „inne” znajdziemy też np. kukurydziane. Na tym podział się jednak nie kończy. Dalsze rozróżnienie polega m.in. na tym, na ile oceniamy siłę naszych płuc. Mamy więc fajeczki z dziurką (zwanym często potocznie „sprzęgłem”), która pozwala na kontrolowaniu dostępu powietrza do wkładu w fajce. Takie rozwiązanie pozwala „pykać”.

Obecna propozycja handlowców dotycząca bong jest jeszcze szersza. Możemy kupić zwykłe, z dyfuzorem (wewnętrznym lub zewnętrznym), artystyczne, lodowe, na szkle 5 mm lub 7 mm... Tak samo z cenami. Bez problemu kupimy „kieszonkowe” bongo za dosłownie kilkanaście złotych, ale nie będzie także kłopotu z wydaniem blisko 400 zł. Zależy co, kto lubi i na ile lubi go jego własna kieszeń.
Załóżmy, że sprzęt do palenia już mamy, wybraliśmy to, co nam pasuje. To tylko wierzchołek góry lodowej.
Warto wszak zastanowić się nad czymś, co ładnie wszystko skruszy, wymiesza z tytoniem – słowem: odpowiednio przygotuje wkład. Tutaj w pas kłaniają się kraszery. Wybór znowu spory. Plastikowe, drewniane, metalowe, z ostrzami w ząbek, w prostokąt, dwu-, trzy-, a nawet czteroczęściowe, z magnesem i bez. Rzecz jasna moda spowodowała, że kraszer można kupić nawet w kształcie telefonu komórkowego. Do wyboru nawet dla sporo wymagających.

Idziemy dalej: tym razem na celownik bierzemy bletki i filtry, gdyby jednak ktoś lubował się w skrętach. Więc jakie chcemy? Krótkie, długie, cienkie, grubsze – nie ma kłopotu. Problem ze skręcaniem, nie wychodzi? Spokojnie. Są przecież maszynki do zwijania lub glizy.
Filtry: węglowe, papierowe, kolorowe, białe, znowu małe lub większe.
O ile własny budżet pozwoli możemy jeszcze w ramach tych samych zakupów wydać kilkadziesiąt złotych na wagę. Tak „zaopatrzeni” z pewnością wzbudziliśmy zazdrość u wielu Europejczyków. Na razie jednak to Polacy mogą zazdrościć im. Mieszkańcy kraju nad Wisłą pewnie też woleliby mieć ewentualnie mniejszy dostęp do tych wszystkich akcesoriów, za to chociażby tylko ciut mądrzejsze i bardziej logiczne prawo. Na razie jednak jest jak jest i owa zazdrość ma przynajmniej dwa oblicza.

Artykuł z 44 numeru Gazety Konopnej SPLIFF


Barbara Grzeszcz

Oceń ten artykuł
(2 głosów)