Dżdżownice, humus i uprawa naturalna w domu
Dla „miastowego” człowieka dżdżownice są tak samo ważne, jak plamy na słońcu. Jednak miłośnikom naszych ukochanych roślinek nie zaszkodzi zająć się bliżej tym tematem.
Bo rzeczywiście robaczki te odgrywają w przyrodzie niezwykle istotną rolę. Gleba z natychmiast przyswajalnymi, związanymi minerałami ma w rolnictwie ogromne znaczenie. To właśnie z tego powodu niejaki pan Rinnen, który był jedną z inspiracji niniejszego tekstu, postanowił rozpocząć hodowlę dżdżownic. Jako, że dżdżownice są bardzo ruchliwe, a pielęgnacja – stosunkowo łatwa, dobrym miejscem okazała się być szklarnia w gospodarstwie jego siostry. Przyjrzyjmy się dokładnie biologii i sposobowi życia tych śmiesznych, małych zwierzaczków.
Dżdżownica kompostowa (Eisenia foetida) posiada długość od trzech do dziesięciu centymetrów. Jej charakterystyczny czerwony kolor zamienia się w części końcowej na pierścienie koloru żółtego. Średnia waga dorosłej dżdżownicy (tj. 90-cio dniowej) wynosi 330 mg. Jako że dwudziestodniowa dżdżownica waży jedynie 6 mg, mamy tu do czynienia z ogromnym wzrostem wagi. Jak wszystkie dżdżownice, również i ta jest obojnakiem, zatem możliwe jest samozapłodnienie – choć rzadko do niego dochodzi. Każda dżdżownica produkuje spermę i wytwarza kokon, który może zawierać do dziesięciu małych dżdżownic. Jej organy płciowe położone są w zgrubieniu (clitellum) w końcowej części ciała. Robaki potrzebują dwunastu tygodni, by osiągnąć dojrzałość płciową. Całkiem szybko! Poza tym zwierzątka są też zwinne i uparte. Pan Rinnen nieźle się zdziwił, gdy pewnego ranka 10 000 dżdżownic pełzało po jego sypialni obgryzając dywan po tym, jak poprzedniego dnia zapomniał je nakarmić.
Jednakże dżdżownice nie są hodowane ze względu na swoją „towarzyskość”, lecz z powodu ich ekskrementów. Są one świetnym nawozem organicznym – na szczęście w Polsce wiedza o tym jest dość powszechna – dostępnym w każdej lepszej kwiaciarni. Jednakże jego stosowanie ma dla nas sensowne uzasadnienie jedynie w dwóch przypadkach. Doraźnie w wypadku niedoborów, szczególnie mikroelementów. To zresztą najlepszy i najprostszy sposób ratunkowy, nie musimy też wnikać, czy brak jest żelaza, miedzi, cynku czy czego jeszcze, a może kilku z nich; to względnie trudne i nieraz musielibyśmy robić porządne zdjęcia, wrzucać na fora, czekać na opinie znawców, narażając się przy okazji na czytanie sprzecznych i/lub mylnych rad części hodowców. Po drugie, humus nadaje się do podlewania malutkich, młodych sadzoneczek (albo klonów stojących np. w kostce z wełny mineralnej), gdy boimy się jeszcze lub z innego powodu nie chcemy użyć nawozu chemicznego.
W zasadzie jest także trzecia możliwość, rzadka. Znaleźliśmy humus w proszku; wtedy możemy go stosować jako prawie „normalną” odżywkę przez kawał sezonu. Prawie i nie całość, bo jak w przypadku wielu środków, którymi darzy nas przyroda ożywiona, zawartość azotu w stosunku do fosforu (i potasu też) jest dość niska – podobnie zresztą, jak w samych korzeniach – zatem nienajlepsze to do fazy wzrostu. [Na marginesie, pierwszy tydzień-dwa możemy postawić właśnie na budowę korzeni, nie liści i dawać tego pierwiastka więcej].
Fosforu mamy więcej również w odchodach ptaków (np. kurzak) lub nietoperzy (bat guano). To drugie bywa w sprzedaży w formie wysuszonej i sproszkowanej, a zatem posiadającej „przyjazny interfejs”, nie przyprawiającej wrażliwych zmysłów o absmak. Potasu nie powinno nam brakować, wspomnijmy jednak, trzymając się koncepcji bio-uprawy, o popiele drzewnym; pamiętajmy wszak, że jest on zasadowy, czyli alkaliczny. Ale co zrobić z azotem, o który ciężko w dużej ilości, w naturalnej postaci, do bezproblemowego stosowania w indorze? Przyjrzyjmy się znowu paru wyborom. Najprostsze i najbardziej oczywiste jest kupić specjalny naturalny nawóz wysokoazotowy. Jeżeli nie mamy forsy i/lub koniecznie chcemy działać na własną rękę, jeśli nie chcemy się pogodzić ze skromniejszą wydajnością przedsięwzięcia, cóż, musimy naprawdę się postarać, poszukać, co może się nadawać. Mogą nas ratować np. krowie placki czy przekompostowane odpady o wysokiej zawartości N, a nawet w pewnym stopniu gorszy, amoniakalny azot z... moczu, lecz ze zrozumiałych względów niesie to istotne kłopoty. Jeszcze inna opcja to kompromis; porzucamy częściowo koncepcję uprawy organicznej na rzecz uprawy „półorganicznej” czy też „organicznej do pewnych granic”, mianowicie w okresie wegetatywnym, stanowiącej przecież mniej, niż połowę cyklu suplementujemy sztuczny azot. Dla radykałów to brzmi może strasznie;) Ale krzaki są o tyle większe... a przecież po prowadzonej w sposób naturalny fazie kwitnienia i tak otrzymujemy identycznie naturalny aromat i smak. Zdecydowanie lepiej i łatwiej coś kupić, optymalnie jest zdobyć fundusze na organiczną odżywkę do wzrostu.
Czemu odradzam kupowanie zwykłego humusu w kwiaciarniach na co dzień? Z prozaicznego powodu: ekonomia. Kupujemy butelkę np. za 4 PLN (czy ile tam u nas lub w innych krajach kosztuje, chodzi o przykład), dla małych roślinek okej, starczy na chwilę. Duży krzew bez problemu wypije całą taką na raz. Ale przecież producenci piszą na etykietach dawki rzędu 1 nakrętka? – spytacie. Tak, dla roślin domowych, które nie dostają tyle światła co nasze i mają wolniejszą fotosyntezę. I ograniczoną przestrzeń w doniczkach. I nie taką zdolność błyskawicznego rozrostu, co konopie, było nie było chwast. Lejąc tyle, co piszą, godzimy się na krzewinki wielkości LowRyderów czy pelargonii. Nawet jeśli mamy dużo świetnego torfu, będzie trochę inaczej, ale to nie będzie „to”. Producenci nieraz wycinają wszak prawdziwie bolesny numer, ale o tym później.
Wystarczy raz spróbować, aby przekonać się, w czym tkwi tajemnica sukcesu dżdżowniczego gówienka. Nawóz produkowany przez te zwierzaki zdecydowanie zwiększa płodność, napowietrzenie i drenaż gleby, jak również jej zdolność magazynowania wody. Kolejną zaletą jest możliwość wchłaniania nawozu przez rośliny bez stosowania dużych ilości enzymów, bez wcześniejszego kompostowania, opalania korzeni czy sprowadzania niepożądanych owadów. Nawóz sproszkowany, z dobrej firmy będzie prosty w użyciu i na tyle wydajny, iż bez problemu udźwigniemy koszt jego podawania w wystarczającej ilości. Jeśli jednakże mamy własne dżdżownice, jesteśmy w dobrej sytuacji. Z pożytecznych robali naprawdę warto skorzystać!
Ponieważ żywią się tylko obumarłym materiałem organicznym – zatem jedynie martwymi korzeniami – opłaca się wsadzić kilka do doniczki. Dzięki temu możliwe jest ponowne wykorzystanie ziemi po zakończeniu zbiorów. Nawóz produkowany przez dżdżownice nie posiada zap achu, nie przyciąga insektów, ma neutralne pH, może być składowany i jest w 100% naturalny. Ziemia ożywa. Jest pulchna, co oznacza, że dobrze trzyma wodę, korzenie łatwo ją penetrują i są zdrowsze, bo oczyszczone od gnijących martwych tkanek i przewietrzone.
Rzecz jasna, wszystko to dotyczy upraw, gdzie nie dajemy mocnych, mineralnych odżywek (ani wody utlenionej), dla naszych sprzymierzeńców co najmniej nieprzyjemnych. I to upraw domowych, na dworze sobie po prostu pójdą. A zatem bio-indoor (ew. bio-greenhouse). Jak się pewnie domyślacie, lampa niechaj będzie z tych słabszych, dużej ilości światła (nie mówiąc o ew. suplementacji CO2, odpada) rośliny po prostu nie wykorzystają. Co do hydroponiki, czy tutaj precyzyjniej: bioponiki, nie wchodzą w grę ani żywe robaczki, ani nawet przefiltrowany (by nie zatykać instalacji) humus płynny, sklepowy. Czy można trzymać je w osobnym kontenerku, w dużej ilości, karmić, otrzymywać pożywkę, filtrować i uzupełniać jakoś potencjalne deficyty? Nie wiemy, ale brzmi tak skomplikowanie, że to raczej wyższa szkoła jazdy dla ludzi będących desperatami i mistrzami w jednej osobie, posiadającymi w dodatku mnóstwo czasu. O bioponice już pisaliśmy (Spliff#19); istnieją profesjonalne nawozy do tego celu.
Dżdżownice wyraźnie poprawią efektywność projektów organicznych, dając nam możliwość ich prowadzenia w czterech ścianach; zbiory będą niższe, ale smaczniejsze i... bardziej prestiżowe. Bo czy to nie chluba wypielęgnować pyszne, pięknie i niezwykle pachnące szczyty, by usłyszeć „naprawdę, bez nawozów?! i to aż tyle się da zrobić?! jak oryginalnie...”.
Na koniec przestroga dla leniwych, którzy pomimo wszystko pragną kupować humus w kwiaciarni. Historyjka z życia wzięta. Pewien znajomy z Warszawy, będąc jeszcze początkującym, zawołał mnie do obejrzenia swej roślinki. Nie wiedział, co jej dolega. Podejrzewałby przenawożenie, ale przecież humusem się nie da. Drążyłem jednak temat, bo faktycznie tak to wyglądało, aż olśniło mnie. – Pokaż tego humusa – mówię i widzę na etykiecie drobnym druczkiem „nawóz organiczno-mineralny”. – Jasne już? Przedawkowałeś pseudo-„humus” – K***a! Tyle. Po zmianie na prawdziwy wszystko szczęśliwie wróciło do normy. Nie ma jednak gwarancji, iż część producentów nie postępuje jeszcze mniej uczciwie i fałszuje produkt tanią chemią, nie informując o tym nawet małymi literami. Albo sprawdzone preparaty, albo DIY – Do It Yourself – Zrób to sam(a).
Powodzenia! Ps. piszcie do redakcji (Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. ), co ciekawsze listy opublikujemy.
Zawartość substancji odżywczych w nawozie dżdżownic kalifornijskich w mg/l: chlorki 150, azot 170, bor 3,35, fosfor 670, mangan 49,2, potas 1280, miedź 1,72, wapń 770, cynk 48,8, magnez 490, żelazo 176,4 (oczywiście wszystko to podlega wahaniom). pH 7,1
Dział:
Zielarnia
Facebook YouTube