Naprawdę naturalny blend ziołowy
W tym krótkim kawałku podzielę się z Wami historią poszukiwań mojego Świętego Graala ostatnich miesięcy. A mianowicie prawdziwie, nie tylko z nazwy, naturalnej mieszanki ziołowej, legalnej, taniej i nadającej się do spożywania razem z pomidorami, a także i samodzielnie (czyli dającej pozytywne doznania duchowe), przy tym możliwie smacznej i posiadającej „przyjazny interfejs”.
Taki blend jest potrzebny z kilku powodów. Święte ziele pomidora to używka ludzi świadomych, starających się zachować odporność na „łgarstwa Babilonu” (a także własne ciało w znośnym stanie) – choć oczywiście dostęp należy się każdemu... Tytoń, który dodaje się do skrętów, jest ekstremalnie szkodliwy i silnie uzależnia. To jednak powszechny zwyczaj, bo papieros zrobiony z samego tylko najważniejszego składnika jest zbyt mocny, zbyt mało oszczędny (jeśli ktoś kupuje drogie, komercyjne pomidory) i czasami przygasa. Tytoń ułatwia także samo skręcenie i jest łatwo dostępny, choć również nietani (tu mój „wynalazek” wychodzi lepiej). Co więcej, sami nikotyniści mogliby nawet popalać w bibułkach relaksujące ziółka, aby uspokoić ręce i coś powdychać, a zarazem ograniczyć ilość spożywanego tytoniu. Istnieją nawet specjalne filterki dla ochrony płuc przed smołą itp. Jeśli chodzi o zastępowanie prawdziwych pomidorów... cóż, mieszanki dostępne w sprzedaży, z dodatkiem syntetyków, które bywają równie potężne, a może i potężniejsze od oryginału, są dla ziołowych poza konkurencją. Mają jednak poważne wady, są też koszmarnie drogie. Mi chodziło o coś naturalnego i taniego, nadającego się do codziennego relaksu, bez potrzeby większych ekscesów; ale też i nie żadne placebo.
Wczesne produkty z serii sklepowych zawierały różne rośliny o znanym, acz delikatnym oddziaływaniu na umysł. Rzesze zachodziły w głowę, czy możliwe, by urok polegał na samej synergii, połączeniu ich potencjałów? Dziś wiemy – nie, polegał na ukrytych dodatkach sztucznych. Próbowałem jednak przecież paru ziółek i jako osoba wyczulona w większości przypadków nie narzekałem. Postanowiłem spróbować osiągnąć tę nową jakość, płynącą ze zsumowanego działania różnorakich produktów medycyny ludowej? Bez ambicji dorównania wielkiemu pomidorowi, z ambicją stworzenia czegoś nowego, ciekawego i przydatnego, w dużej ilości, za małe pieniądze. Bez zawartości szałwii boskiej, rzecz jasna, bez kratomu, dziś również nielegalnego, bez innej skutecznej rośliny – kanny. (Można ją bowiem m.in. palić, jest dość mocna i wystarcza jej mniej; działa inaczej – relaksująco, a jednocześnie wyraźnie stymulująco. Jednak kosztuje też odpowiednio więcej. Ponieważ jest bardzo przyjemna, mógłbym jej nie wykluczyć ze składu, ale mój cel był taki, jak pisałem: coś łagodnego do palenia na co dzień; kannę mogę od święta przyjąć osobno). Z czasem udało mi się zrealizować zamiary. Jak zresztą wiem, nie byłem pierwszy ani jedyny, co więcej, naturalne kompozycje można nawet w nielicznych miejscach kupić. Większość znanych z internetu maniaków idei DIY: Do It Yourself/Zrób to sam(a) wytwarzała jednak na własną rękę odpowiedniki blendów chemizowanych. Mój zaś końcowy produkt testowało dobrych paręnaście osób w różnych okolicznościach i każdy poczuł (po spożyciu odpowiedniej ilości).
Pierwszym surowcem było oczywiście najbardziej popularne i najtańsze, nawet poniżej 10 groszy za gram, meksykańskie Ziele (św.) Damiana: Turnera diffusa. Dziś połowa komercyjnych mieszanek to Damiana nasączona olejem np. palmowym (by lepiej płonęła i po krótkiej chwili samoczynnie nie gasła) oraz oczywiście kannabinoidy, bez których akurat próbowałem się obejść. Właściwie nawet nie pasuje do nich nazwa „blend”. Samo to niewinne ziółko działa nieco podobnie jak pomidor, zarazem orzeźwiająco, jak i relaksująco, a nawet lekko afrodyzyjnie, ale dopiero w ilości 0,5 g lub nawet sporo więcej. Ma intensywny aromat, podobny do bazylii, tymianku lub oregano, przyjemny, ale po pewnym czasie można mieć go dość. Opisywaliśmy już je w naszej gazecie. Obecność drobnych łodyżek nie paraliżuje papierkowej roboty, ale pali się to irytująco słabo.
Następnie dorzuciłem maczek kalifornijski – California(n) poppy, Eschscholzia californica, skądinąd symbol Kalifornii. Relaksant, ale nie opiatowy, wbrew nazwie. Pozostał mi po poprzednich próbach, po których byłem tylko częściowo ukontentowany. Do tego zwykły... chmiel. Jako coś pospolitego nie brzmi może atrakcyjnie, ale palony np. w fajce wodnej przyjemnie uspokaja. Zawiera dużo olejków i dzięki temu znakomicie podtrzymuje żar. Występuje w cienkich płatkach tworzących szyszki; wielkość tych pierwszych przekracza 1 cm, co nieco utrudnia manipulacje z bibułą, ale w skromnej ilości chmiel nie robi wielkiego „sabotażu”. Nie nadaje się do rozdrobnienia młynkiem, bo ten od razu się zakleja. Można za to zastąpić go proszkiem lupuliną, zebranymi z tej rośliny gruczołami barwy pomarańczowej. Dalej chciałem dodać coś orzeźwiającego. Były to kwiaty serdecznika syberyjskiego, Leonurusa blisko spokrewnionego z nieodżałowaną Wild Daggą, Leonitisem Leonurusem. Były nieco kłujące, więc po szybkim oskubaniu łodyg zmieliłem je. Ta dagga była o wiele tańsza od wspomnianej, a jej działanie odpowiednio słabsze i krótkotrwałe.
Taki miks miał już pewne walory, ale był nieporęczny, palił się wciąż zbyt słabo, smak i zapach były przeciętne. Najważniejsze jednak, że spełniał podstawową funkcję, po spożyciu maksymalnie dwóch do trzech niewielkich fajek, wodnych lub nie, albo skręta(-ów) człowiek czuł się spokojniejszy, radośniejszy. Nie ustawałem w zmaganiach i po konsultacji ze znawcą ziół oraz pierwszych próbach dodałem dwa nowe komponenty. Pierwszym był uspokajający Skullcap – Scutellaria lateriflora. Były to siekane listki, bez żadnych łodyg, o bardzo przyjemnym smaku i zapachu, które nie gasły zbyt łatwo. Drugi, o podobnych cechach (może nie taki uspokajający, a może mi się tylko wydaje) – Marshmallow, czyli prawoślaz – okazał się strzałem w dziesiątkę. Jego liście są przyjemne w dotyku, mięsiste i po zmieleniu młynkiem są po prostu idealnym, ułatwiającym kręcenie wypełniaczem/dopełniaczem mieszanek. Te dwa nabytki znacząco poprawiły parametry. Innym fakultatywnym elementem był tzw. afrykański tytoń, jeszcze smaczniejszy i jeszcze bardziej się nadający, o niezłej konsystencji i najpodobniejszy do naszego warzywa, ale już trochę droższy.
Szereg osób pochwalił pomysł. Całość nadaje się świetnie jako dodatek do pomidorów (Marta wręcz ochrzciła całość wdzięcznym, absurdalnym mianem „seler naciowy”, dzięki!), skutecznie eliminując drogi i mi osobiście wstrętny tytoń; a gdy nie mam nastroju na nic wielkiego, co mogłoby np. przeszkodzić mi w bieżącym wysiłku albo w koncentracji, także jako pełnoprawna używka. Potwierdza to fakt, że praktycznie wszyscy smakujący, podchodzący b. sceptycznie do ziół kupowanych w sieci po kilkanaście zł za 50 gram lub taniej, byli miło zaskoczeni. Nawet „skunheadzi”!!
Ponieważ bogactwo natury nie zna granic, możliwości jest jeszcze wiele. Marzyło mi się coś nieco bardziej rozrywkowego, niż relaksującego, ale i tak jestem usatysfakcjonowany. Pobudzający sam w sobie jest piołun (rzecz jasna szlachetny, „absinthum”, nie zwykły „vulgaris” z Herbapolu), mógłbym zrobić go np. z Damianą i Marshmallow, nie wiem jednak, czy nadaje się do palenia. Jeśli już, to tylko w bongo, ze względu na strukturę materiału. To samo dotyczy Ma Huang (Ephedra Sinica), również zdecydowanie lepiej przyswajalnego jako herbatka albo nalewka. O kolejnej, odrębnej opcji już wspominałem. Z wielkiej torby mieszanki, która tak dobrze wyszła, jestem jednak wielce kontent. Każdy, kto ma ochotę, może próbować swoich własnych rozwiązań, różnych proporcji i składników. Miło mi będzie także poczytać ewentualne sugestie i komentarze: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript.
Ideałów niet i również ten wynalazek ma pewne dostrzegalne mankamenty, na które wszak istnieją sposoby. Spożywanie miksu w ilości po np. pół gie, jeden gie męczy i drażni gardło, nawet przy zastosowaniu filterków. Z tego powodu preferuję bongo wodno-lodowe, które chłodzi dym i częściowo po drodze go oczyszcza. Optymalnie, jak przypuszczam, byłoby korzystać z waporyzera, którego niestety nie posiadam. W kwestii mojego ulubionego z możliwych zastosowań – jest to połączenie z niewielką ilością pomidorowych odpadów.
Wczesne produkty z serii sklepowych zawierały różne rośliny o znanym, acz delikatnym oddziaływaniu na umysł. Rzesze zachodziły w głowę, czy możliwe, by urok polegał na samej synergii, połączeniu ich potencjałów? Dziś wiemy – nie, polegał na ukrytych dodatkach sztucznych. Próbowałem jednak przecież paru ziółek i jako osoba wyczulona w większości przypadków nie narzekałem. Postanowiłem spróbować osiągnąć tę nową jakość, płynącą ze zsumowanego działania różnorakich produktów medycyny ludowej? Bez ambicji dorównania wielkiemu pomidorowi, z ambicją stworzenia czegoś nowego, ciekawego i przydatnego, w dużej ilości, za małe pieniądze. Bez zawartości szałwii boskiej, rzecz jasna, bez kratomu, dziś również nielegalnego, bez innej skutecznej rośliny – kanny. (Można ją bowiem m.in. palić, jest dość mocna i wystarcza jej mniej; działa inaczej – relaksująco, a jednocześnie wyraźnie stymulująco. Jednak kosztuje też odpowiednio więcej. Ponieważ jest bardzo przyjemna, mógłbym jej nie wykluczyć ze składu, ale mój cel był taki, jak pisałem: coś łagodnego do palenia na co dzień; kannę mogę od święta przyjąć osobno). Z czasem udało mi się zrealizować zamiary. Jak zresztą wiem, nie byłem pierwszy ani jedyny, co więcej, naturalne kompozycje można nawet w nielicznych miejscach kupić. Większość znanych z internetu maniaków idei DIY: Do It Yourself/Zrób to sam(a) wytwarzała jednak na własną rękę odpowiedniki blendów chemizowanych. Mój zaś końcowy produkt testowało dobrych paręnaście osób w różnych okolicznościach i każdy poczuł (po spożyciu odpowiedniej ilości).
Pierwszym surowcem było oczywiście najbardziej popularne i najtańsze, nawet poniżej 10 groszy za gram, meksykańskie Ziele (św.) Damiana: Turnera diffusa. Dziś połowa komercyjnych mieszanek to Damiana nasączona olejem np. palmowym (by lepiej płonęła i po krótkiej chwili samoczynnie nie gasła) oraz oczywiście kannabinoidy, bez których akurat próbowałem się obejść. Właściwie nawet nie pasuje do nich nazwa „blend”. Samo to niewinne ziółko działa nieco podobnie jak pomidor, zarazem orzeźwiająco, jak i relaksująco, a nawet lekko afrodyzyjnie, ale dopiero w ilości 0,5 g lub nawet sporo więcej. Ma intensywny aromat, podobny do bazylii, tymianku lub oregano, przyjemny, ale po pewnym czasie można mieć go dość. Opisywaliśmy już je w naszej gazecie. Obecność drobnych łodyżek nie paraliżuje papierkowej roboty, ale pali się to irytująco słabo.
Następnie dorzuciłem maczek kalifornijski – California(n) poppy, Eschscholzia californica, skądinąd symbol Kalifornii. Relaksant, ale nie opiatowy, wbrew nazwie. Pozostał mi po poprzednich próbach, po których byłem tylko częściowo ukontentowany. Do tego zwykły... chmiel. Jako coś pospolitego nie brzmi może atrakcyjnie, ale palony np. w fajce wodnej przyjemnie uspokaja. Zawiera dużo olejków i dzięki temu znakomicie podtrzymuje żar. Występuje w cienkich płatkach tworzących szyszki; wielkość tych pierwszych przekracza 1 cm, co nieco utrudnia manipulacje z bibułą, ale w skromnej ilości chmiel nie robi wielkiego „sabotażu”. Nie nadaje się do rozdrobnienia młynkiem, bo ten od razu się zakleja. Można za to zastąpić go proszkiem lupuliną, zebranymi z tej rośliny gruczołami barwy pomarańczowej. Dalej chciałem dodać coś orzeźwiającego. Były to kwiaty serdecznika syberyjskiego, Leonurusa blisko spokrewnionego z nieodżałowaną Wild Daggą, Leonitisem Leonurusem. Były nieco kłujące, więc po szybkim oskubaniu łodyg zmieliłem je. Ta dagga była o wiele tańsza od wspomnianej, a jej działanie odpowiednio słabsze i krótkotrwałe.
Taki miks miał już pewne walory, ale był nieporęczny, palił się wciąż zbyt słabo, smak i zapach były przeciętne. Najważniejsze jednak, że spełniał podstawową funkcję, po spożyciu maksymalnie dwóch do trzech niewielkich fajek, wodnych lub nie, albo skręta(-ów) człowiek czuł się spokojniejszy, radośniejszy. Nie ustawałem w zmaganiach i po konsultacji ze znawcą ziół oraz pierwszych próbach dodałem dwa nowe komponenty. Pierwszym był uspokajający Skullcap – Scutellaria lateriflora. Były to siekane listki, bez żadnych łodyg, o bardzo przyjemnym smaku i zapachu, które nie gasły zbyt łatwo. Drugi, o podobnych cechach (może nie taki uspokajający, a może mi się tylko wydaje) – Marshmallow, czyli prawoślaz – okazał się strzałem w dziesiątkę. Jego liście są przyjemne w dotyku, mięsiste i po zmieleniu młynkiem są po prostu idealnym, ułatwiającym kręcenie wypełniaczem/dopełniaczem mieszanek. Te dwa nabytki znacząco poprawiły parametry. Innym fakultatywnym elementem był tzw. afrykański tytoń, jeszcze smaczniejszy i jeszcze bardziej się nadający, o niezłej konsystencji i najpodobniejszy do naszego warzywa, ale już trochę droższy.
Szereg osób pochwalił pomysł. Całość nadaje się świetnie jako dodatek do pomidorów (Marta wręcz ochrzciła całość wdzięcznym, absurdalnym mianem „seler naciowy”, dzięki!), skutecznie eliminując drogi i mi osobiście wstrętny tytoń; a gdy nie mam nastroju na nic wielkiego, co mogłoby np. przeszkodzić mi w bieżącym wysiłku albo w koncentracji, także jako pełnoprawna używka. Potwierdza to fakt, że praktycznie wszyscy smakujący, podchodzący b. sceptycznie do ziół kupowanych w sieci po kilkanaście zł za 50 gram lub taniej, byli miło zaskoczeni. Nawet „skunheadzi”!!
Ponieważ bogactwo natury nie zna granic, możliwości jest jeszcze wiele. Marzyło mi się coś nieco bardziej rozrywkowego, niż relaksującego, ale i tak jestem usatysfakcjonowany. Pobudzający sam w sobie jest piołun (rzecz jasna szlachetny, „absinthum”, nie zwykły „vulgaris” z Herbapolu), mógłbym zrobić go np. z Damianą i Marshmallow, nie wiem jednak, czy nadaje się do palenia. Jeśli już, to tylko w bongo, ze względu na strukturę materiału. To samo dotyczy Ma Huang (Ephedra Sinica), również zdecydowanie lepiej przyswajalnego jako herbatka albo nalewka. O kolejnej, odrębnej opcji już wspominałem. Z wielkiej torby mieszanki, która tak dobrze wyszła, jestem jednak wielce kontent. Każdy, kto ma ochotę, może próbować swoich własnych rozwiązań, różnych proporcji i składników. Miło mi będzie także poczytać ewentualne sugestie i komentarze: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript.
Ideałów niet i również ten wynalazek ma pewne dostrzegalne mankamenty, na które wszak istnieją sposoby. Spożywanie miksu w ilości po np. pół gie, jeden gie męczy i drażni gardło, nawet przy zastosowaniu filterków. Z tego powodu preferuję bongo wodno-lodowe, które chłodzi dym i częściowo po drodze go oczyszcza. Optymalnie, jak przypuszczam, byłoby korzystać z waporyzera, którego niestety nie posiadam. W kwestii mojego ulubionego z możliwych zastosowań – jest to połączenie z niewielką ilością pomidorowych odpadów.
Facebook YouTube