Mieszany kapitał muzyczny
Joint Venture Sound System od 20 już lat lansuje swoje specyficzne podejście do muzyki reggć i promuje pozytywną świadomość i potrzebę zmiany. Całość nie pozbawiona jest specyficznego anarchistycznego humoru, a ich sety zawsze pełne są iście punkowej energii, która w tym przypadku zyskała formę DUB. Z okazji tak zacnego jubileuszu Maken zgodził się na niekrótką rozmowę...
Smoke Detector: Miałem raptem 7 lat i szedłem do podstawówki, by z książki od środowiska poznać podstawy ekosystemu i takie tam inne, a Ty już jako jeden z pierwszych w Polsce rozsiewałeś ziarno pozytywnych dźwięków. Trwa to od 20 lat. Proszę zdradź naszym czytelnikom, jak wyglądał pierwszy występ u schyłku epoki PRL?
Xiądz Maken: Pierwszy występ miał miejsce w 1988 roku w klubie „Nadole” w domu kultury w Zgorzelcu. Impreza inspirowana była tanecznym jazzem typu Young Power, Tie Break, „Tutu” Milesa Davisa i nazywała się Jazzowe Spotkania Muzyczne. Kolejne edycje z „jazzowego” zmieniły przedrostek na „alternatywne” i prezentowały już mix reggć, ska i punka. Z racji braku jakichkolwiek innych imprez alternatywnych, te undergroundowe spotkania gromadziły to całe lokalne środowisko, któremu żadnej radości nie sprawiały normalne dyskoteki. Nie było wtedy jeszcze ze mną Activatora, który w tym czasie we Wrocławiu grał na basie w Stage Of Unity. Po pewnym czasie ktoś znajomy wyczaił, że takie klubowe imprezy przy reggć nazywają się sound system, a chwilkę potem pojawił się szyld Joint Venture. Gdy po upadku komuny zachodziły w Polsce pierwsze transformacje własnościowe, termin był często powtarzany w mediach. Nazwa, wiadomo - spodobała mi się i tak już zostało (śmiech). Po kilku latach dołączył Activator, który skuszony perspektywą lepszych warunków do tworzenia muzyki przeprowadził się do Zgorzelca. Okazało się, że jego muzyczne ucho oraz talent do wszelkiej maści efektów bardzo sprawdzają się w tej formule.
SD: Mając już niemal 10-letni staż w mieszaniu mikstur brzmieniowych, pokusiliście się o ciekawy psikus. Metodą faktów zaiste dokonanych, na „Przystanku Woodstock” w Żarach w 1998 roku zapewniliście niespodziewaną zabawę dla setek zaskoczonych ludzi z całej Polski w środku miasteczka namiotowego. Czyżby akcje spontaniczne i nie do końca formalne były głównym smaczkiem w luźnym zapodawaniu przestrzennych wiązek muzycznych?
XM: Niezależnie od wszystkiego i kogokolwiek wbiliśmy na Woodstock. Przywieźliśmy własne światełka, własne nagłośnienie i agregaty prądotwórcze. Byliśmy niezależni. Na przekór Owsiakowi, który odrzucił naszą wcześniejszą propozycję stworzenia sound systemowej sceny twierdząc, że jakiekolwiek formy imprezy tanecznej przy muzyce mechanicznej kojarzą mu się z techno, a techno kojarzy mu się z narkotykami. Jego negatywne stanowisko było bardzo jednoznaczne, a my bardzo chcieliśmy rozbudować program festiwalu o nieobecne tam raczej reggć i zagrać dla tych wszystkich ludzi, którzy wydawali się nam z tej samej co my bajki.
Pojechaliśmy z zaprzyjaźnionymi jeszcze innymi DJ’ami, jak Yellowsun czy Kosmos Mega Sound System. Jurek na miejscu już zakomunikował nam, że nie gwarantuje nam żadnej ochrony i bezpieczeństwa, ale jak już jesteśmy, to możemy grać w środku namiotowego miasteczka. To był jeden z najciekawszych i najgłośniejszych naszych występów w całej dwudziestoletniej historii – zdziwienie i zaskoczenie ludzi, a potem fenomenalna zabawa i energia. Pamiętam, że krzyczałem w środku tłumu stojąc na krześle i mikrofonem wybiłem sobie zęba… Graliśmy jako ostatni, jako jedyna wciąż funkcjonująca scena. Aż w końcu musieliśmy zamknąć cały ten interes w wyniku inwazji kilku bardzo poważnie wyglądających pakerów – na tyle poważnie, że wystraszyła się ich nawet publiczność. Po paru dniach okazało się, iż owi panowie to sekretna ochrona festiwalu. Przyznał się do tego Owsiak w jednym z wywiadów. W mediach rozpętała się afera – większość artykułu o Przystanku Woodstock w „Machinie” dotyczyła zamknięcia przez siły Owsiaka nielegalnego sound systemu. Rok później ulotki informacyjne przed Woodstockiem zapowiadały, że nie będzie już więcej głośnego sound systemu DJ Makena. Wziął sobie to wszystko bardzo osobiście do serca, nadepnęliśmy mu na odcisk. Przez kilka następnych lat byliśmy takimi cichymi wrogami, nie współpracowaliśmy ze sobą. W tej chwili to już trochę inaczej wygląda. Darzę go szacunkiem za to, co robi.
Xiądz Maken: Pierwszy występ miał miejsce w 1988 roku w klubie „Nadole” w domu kultury w Zgorzelcu. Impreza inspirowana była tanecznym jazzem typu Young Power, Tie Break, „Tutu” Milesa Davisa i nazywała się Jazzowe Spotkania Muzyczne. Kolejne edycje z „jazzowego” zmieniły przedrostek na „alternatywne” i prezentowały już mix reggć, ska i punka. Z racji braku jakichkolwiek innych imprez alternatywnych, te undergroundowe spotkania gromadziły to całe lokalne środowisko, któremu żadnej radości nie sprawiały normalne dyskoteki. Nie było wtedy jeszcze ze mną Activatora, który w tym czasie we Wrocławiu grał na basie w Stage Of Unity. Po pewnym czasie ktoś znajomy wyczaił, że takie klubowe imprezy przy reggć nazywają się sound system, a chwilkę potem pojawił się szyld Joint Venture. Gdy po upadku komuny zachodziły w Polsce pierwsze transformacje własnościowe, termin był często powtarzany w mediach. Nazwa, wiadomo - spodobała mi się i tak już zostało (śmiech). Po kilku latach dołączył Activator, który skuszony perspektywą lepszych warunków do tworzenia muzyki przeprowadził się do Zgorzelca. Okazało się, że jego muzyczne ucho oraz talent do wszelkiej maści efektów bardzo sprawdzają się w tej formule.
SD: Mając już niemal 10-letni staż w mieszaniu mikstur brzmieniowych, pokusiliście się o ciekawy psikus. Metodą faktów zaiste dokonanych, na „Przystanku Woodstock” w Żarach w 1998 roku zapewniliście niespodziewaną zabawę dla setek zaskoczonych ludzi z całej Polski w środku miasteczka namiotowego. Czyżby akcje spontaniczne i nie do końca formalne były głównym smaczkiem w luźnym zapodawaniu przestrzennych wiązek muzycznych?
XM: Niezależnie od wszystkiego i kogokolwiek wbiliśmy na Woodstock. Przywieźliśmy własne światełka, własne nagłośnienie i agregaty prądotwórcze. Byliśmy niezależni. Na przekór Owsiakowi, który odrzucił naszą wcześniejszą propozycję stworzenia sound systemowej sceny twierdząc, że jakiekolwiek formy imprezy tanecznej przy muzyce mechanicznej kojarzą mu się z techno, a techno kojarzy mu się z narkotykami. Jego negatywne stanowisko było bardzo jednoznaczne, a my bardzo chcieliśmy rozbudować program festiwalu o nieobecne tam raczej reggć i zagrać dla tych wszystkich ludzi, którzy wydawali się nam z tej samej co my bajki.
Pojechaliśmy z zaprzyjaźnionymi jeszcze innymi DJ’ami, jak Yellowsun czy Kosmos Mega Sound System. Jurek na miejscu już zakomunikował nam, że nie gwarantuje nam żadnej ochrony i bezpieczeństwa, ale jak już jesteśmy, to możemy grać w środku namiotowego miasteczka. To był jeden z najciekawszych i najgłośniejszych naszych występów w całej dwudziestoletniej historii – zdziwienie i zaskoczenie ludzi, a potem fenomenalna zabawa i energia. Pamiętam, że krzyczałem w środku tłumu stojąc na krześle i mikrofonem wybiłem sobie zęba… Graliśmy jako ostatni, jako jedyna wciąż funkcjonująca scena. Aż w końcu musieliśmy zamknąć cały ten interes w wyniku inwazji kilku bardzo poważnie wyglądających pakerów – na tyle poważnie, że wystraszyła się ich nawet publiczność. Po paru dniach okazało się, iż owi panowie to sekretna ochrona festiwalu. Przyznał się do tego Owsiak w jednym z wywiadów. W mediach rozpętała się afera – większość artykułu o Przystanku Woodstock w „Machinie” dotyczyła zamknięcia przez siły Owsiaka nielegalnego sound systemu. Rok później ulotki informacyjne przed Woodstockiem zapowiadały, że nie będzie już więcej głośnego sound systemu DJ Makena. Wziął sobie to wszystko bardzo osobiście do serca, nadepnęliśmy mu na odcisk. Przez kilka następnych lat byliśmy takimi cichymi wrogami, nie współpracowaliśmy ze sobą. W tej chwili to już trochę inaczej wygląda. Darzę go szacunkiem za to, co robi.
SD: Najbardziej surrealistyczne miejsce, w którym chciałbyś jeszcze zagrać? Może chciałbyś znowu kogoś „rozsierdzić” (śmiech)?
XM: Nasz system niekoniecznie musi kogoś prowokować i powodować jakieś zamieszanie. Przede wszystkim my lubimy grać po to, aby ludzie mieli dobre wrażenia i dobrze się bawili. Choć kraj mamy ograny wszerz i wzdłuż, jest wciąż wiele miejsc, gdzie chcielibyśmy zagrać – głównie za granicą, bo lubimy poznawać nowe miejsca. Graliśmy parę razy w Londynie, byliśmy w Paryżu na Telerama Dub Festival, w Kolonii czadziliśmy na statku płynącym Renem w ramach „Dub On The River”, próbowaliśmy wciągać w nasze duby Węgrów, w ramach berlińskiej Hanf Parade przemierzyliśmy centrum miasta grając na ciężarówce, by następnie wylądować na głównej scenie i zagrać dla 30000 ludzi na Alexanderplatz... Lubimy ciekawe miejsca, ale przede wszystkim inspirują nas ludzie tworzący tą scenę. Ciekawy jestem reakcji jamajskiej publiczności na to, co my robimy. Nasza formuła grania nie jest stricte jamajska, gramy bardziej po europejsku, mieszamy style od starego roots po dub i etno beaty w różnych swoich odmianach, nie podążamy drogami wyznaczanymi przez współczesny dancehall. Kiedyś grałem w nieistniejącym już praskim klubie Reggć Bar prowadzonym przez Senegalczyka Bourama Badji z Hypnotix – publiczność w 90% stanowili czarni, którzy miło przybijali piątki…
SD: A jak spostrzegasz mainstreamową scenę muzyczną, którą niejako preparują w formie papki massmedia? Da radę coś z tego grać? (śmiech)
XM: Papka była, jest i będzie...
SD: ...lud musi się najeść...
XM: ...w tej papce odnajdują się czasem zjawiska ambitne. Wtedy bardzo się cieszę, że ktoś reprezentujący bardzo wysoki poziom artystyczny jest doceniony przez tak zwaną szarą masę. Mam tutaj na myśli chociażby Boba Marleya, Jamesa Browna czy Prince’a. A jeśli chodzi o młodych przedstawicieli... Hm, masz na myśli polskich czy zagranicznych wykonawców związanych z reggć?
SD: No raczej mam na myśli reprezentantów rodzimych...
XM: Powiedziałbym, że od zawsze kibicuję przede wszystkim Vavamuffin, ale to już nie tacy młodzi przedstawiciele sceny. Od czasu ich debiutu trudno mi jednak pokazać palcem jakąś nową twarz, która wyraźnie wybija się ponad innych i powala mnie na kolana. Na pewno wokalistka zespołów Kultura de Natura i Soomod – Rasm Al-Mashan dysponuje cudownym głosem i mam nadzieję, że osiągnie wreszcie należny jej sukces.
Bardzo ciekawą nową formacją jest dubowa Ragana, a wynik ich pracy z mistrzami ze Studia AS One jest powalający.
Wydaje mi się, że wszyscy wymiękną, gdy usłyszą nagraną niedawno w Studio Tuff Gong w Kingston płytę „Day By Day” nowego polskiego projektu Rastasize, gdzie udzielają się m.in. Sly&Robbie, Dean Fraser czy muzycy Shaggy’ego. To efekt pomysłów muzycznych młodego producenta K-Jah, przetworzony przez doświadczony umysł muzyczny Mateusza Pospieszalskiego i okraszony wspaniałymi wręcz wokalami i tekstami Dawida Portasza z grupy Jafia Namuel. Ten materiał jest według mnie rewelacyjny, ale mam też do tego bardzo osobisty stosunek.
SD: Dzięki wielkie za rozmowę. Życzę kolejnej udanej dwudziestki, zdarcia płyt i powyrywania gałek w mixerach!
XM: Nasz system niekoniecznie musi kogoś prowokować i powodować jakieś zamieszanie. Przede wszystkim my lubimy grać po to, aby ludzie mieli dobre wrażenia i dobrze się bawili. Choć kraj mamy ograny wszerz i wzdłuż, jest wciąż wiele miejsc, gdzie chcielibyśmy zagrać – głównie za granicą, bo lubimy poznawać nowe miejsca. Graliśmy parę razy w Londynie, byliśmy w Paryżu na Telerama Dub Festival, w Kolonii czadziliśmy na statku płynącym Renem w ramach „Dub On The River”, próbowaliśmy wciągać w nasze duby Węgrów, w ramach berlińskiej Hanf Parade przemierzyliśmy centrum miasta grając na ciężarówce, by następnie wylądować na głównej scenie i zagrać dla 30000 ludzi na Alexanderplatz... Lubimy ciekawe miejsca, ale przede wszystkim inspirują nas ludzie tworzący tą scenę. Ciekawy jestem reakcji jamajskiej publiczności na to, co my robimy. Nasza formuła grania nie jest stricte jamajska, gramy bardziej po europejsku, mieszamy style od starego roots po dub i etno beaty w różnych swoich odmianach, nie podążamy drogami wyznaczanymi przez współczesny dancehall. Kiedyś grałem w nieistniejącym już praskim klubie Reggć Bar prowadzonym przez Senegalczyka Bourama Badji z Hypnotix – publiczność w 90% stanowili czarni, którzy miło przybijali piątki…
SD: A jak spostrzegasz mainstreamową scenę muzyczną, którą niejako preparują w formie papki massmedia? Da radę coś z tego grać? (śmiech)
XM: Papka była, jest i będzie...
SD: ...lud musi się najeść...
XM: ...w tej papce odnajdują się czasem zjawiska ambitne. Wtedy bardzo się cieszę, że ktoś reprezentujący bardzo wysoki poziom artystyczny jest doceniony przez tak zwaną szarą masę. Mam tutaj na myśli chociażby Boba Marleya, Jamesa Browna czy Prince’a. A jeśli chodzi o młodych przedstawicieli... Hm, masz na myśli polskich czy zagranicznych wykonawców związanych z reggć?
SD: No raczej mam na myśli reprezentantów rodzimych...
XM: Powiedziałbym, że od zawsze kibicuję przede wszystkim Vavamuffin, ale to już nie tacy młodzi przedstawiciele sceny. Od czasu ich debiutu trudno mi jednak pokazać palcem jakąś nową twarz, która wyraźnie wybija się ponad innych i powala mnie na kolana. Na pewno wokalistka zespołów Kultura de Natura i Soomod – Rasm Al-Mashan dysponuje cudownym głosem i mam nadzieję, że osiągnie wreszcie należny jej sukces.
Bardzo ciekawą nową formacją jest dubowa Ragana, a wynik ich pracy z mistrzami ze Studia AS One jest powalający.
Wydaje mi się, że wszyscy wymiękną, gdy usłyszą nagraną niedawno w Studio Tuff Gong w Kingston płytę „Day By Day” nowego polskiego projektu Rastasize, gdzie udzielają się m.in. Sly&Robbie, Dean Fraser czy muzycy Shaggy’ego. To efekt pomysłów muzycznych młodego producenta K-Jah, przetworzony przez doświadczony umysł muzyczny Mateusza Pospieszalskiego i okraszony wspaniałymi wręcz wokalami i tekstami Dawida Portasza z grupy Jafia Namuel. Ten materiał jest według mnie rewelacyjny, ale mam też do tego bardzo osobisty stosunek.
SD: Dzięki wielkie za rozmowę. Życzę kolejnej udanej dwudziestki, zdarcia płyt i powyrywania gałek w mixerach!
- Linki:
Dział:
Kultura
Etykiety
Facebook YouTube