Wrażliwe serca z Islandii
Był piękny początek i spektakularny finał. Tegoroczna, VIII już edycja krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum upływała przy upojnych, nordyckich dźwiękach. I wcale nie było chłodno. Artyści przywieźli ze sobą mnóstwo ciepła, masę pozytywnych wibracji i energii.
Sacrum Profanum Freak otworzył koncert grupy Múm wraz z przyjaciółmi. Grupy, która jak mało kto dzieli recenzentów na całym świecie, grupy, której każdy album wzbudza emocje od nienawiści do miłości, jednym słowem grupy nieprzewidywalnej pod żadnym względem. Wyprawa na taki koncert to jedna wielka niewiadoma. Co zagrają? Jak wypadną? Pop? Post-rock? Islandia? A może wielki elektroniczny kicz? Miliony możliwości, wielka niepewność, totalny brak jakiekolwiek nastawienia z mojej strony, sam nie wiedziałem, co mnie spotka. Podróż do Krakowa w nieznane, dosłownie i w przenośni. Piękne polskie turystyczne miasto, samo w sobie już mające klimat. Coś, czego nie ma nigdzie indziej w Polsce. Nie, to nie o tym teraz piszę, nie ma co zbaczać z tematu. Przejdźmy do meritum, pomińmy problemy techniczne, tego typu, że jeżeli spóźniłeś się na koncert i byłeś 10 minut po czasie, nie miałeś jak się na niego zabrać i musiałeś prosić kogoś z obsługi technicznej o przysługę i zabranie do hali ocynowni. To naprawdę mało istotne, jak już udało się dotrzeć na miejsce, po prostu się o tym zapominało.
Hala tworząca niesamowity klimat, mimo, że naprawdę trudne do nagłośnienia pomieszczenie, brzmi pięknie, słychać każdy szept wypowiedziany na scenie. Cisza, nikt nic nie mówi, pełne skupienie… Na dzień dobry czuć pewną magię, magię Islandii, przywiezioną przez muzyków wraz z ich islandzkimi sweterkami, pod którymi biją te wrażliwe serca… Serca, które kreują dźwięki, dźwięki, które ludzie chłoną bez większej trudności, bez wątpliwości. Coś, co jest trudne do opisania, w jednym momencie miałem odczucie, że wszyscy jesteśmy na innej planecie, planecie pokoju i miłości. Czułem, że przypominam sobie ten stan, gdy jako dziecko sny na jawie mam. Nic innego, jak tylko zamknąć oczy i chłonąć, marzyć, nie siedzieć, nie stać, a lecieć… Naprawdę, były momenty (prócz przerwy w koncercie, nie wiadomo po co komu), że czułem, iż mam skrzydła. Zamknąłem oczy i odleciałem, byłem, gdzieś poza, pomiędzy snem, a jawą. Trudno mi nawet stwierdzić, jakie muzycy zagrali utwory, z jakich albumów był przekrój, nie byłbym tego w stanie nawet spamiętać przy prawie dwugodzinnym koncercie. Przy którym każdy dawał coś z siebie, idea była prosta, Múm gra swój utwór, do którego zaprasza wybranego przez siebie gościa. To między innymi Jóhann Jóhannsson, Chór Polskiego Radia, a nawet L.u.c. (którego obecność w sumie niewiele wniosła). Całość wypadła bardzo dobrze, koncert od samego początku do końca był jak bomba z tykającym zapłonem, początek piękny, choć nie idealny, później coraz subtelniej, dyskretniej, głębiej w ludzką duszę, żeby pod sam koniec, podczas współpracy z Sinfonietta Cracovia wzbudzić w człowieku dziecko. Ja do dziś nie wiem, czy na pewno znowu nie byłem na moment młodym chłopcem, z zewnątrz z moich oczu kapały lekko łzy, w środku byłem gdzieś daleko, daleko we wspomnieniach. Łzy wywołały we mnie dźwięki płynące ze sceny, nic tylko one, lekko wpływające do uszu… A przede mną taki oto widok, piękna polanka, trawa wokoło, małe buciki na nogach i spacer do nikąd, słodka dziecięca beztroska. Później sam finał eventu, który (jak dla mnie) trochę nie podtrzymywał atmosfery, wybił mnie trochę i sprowadził na ziemię, ale to dobrze, łatwiej mi było się obudzić i wyjść z hali. Wsiąść w autobus i wspominać tę chwilę, kiedy znowu miałem okazję być chłopcem. Mieć masę myśli w głowie, nie czuć obecności ludzi, ale czuć satysfakcję, że przejechało się pół Polski, by coś takiego przeżyć. To wszystko za sprawą tylko i wyłącznie muzyki płynącej od tych bardzo licznie przybyłych artystów. Naprawdę dziękuje im za tę małą, krótką, ale piękną chwilę!
Koncertem zamykającym festiwal był występ islandzkiego gitarzysty i wokalisty Jónsiego, lidera grupy Sigur Rós, który od kilku miesięcy podróżuje po świecie promując swoją pierwszą solową płytę „Go”. W Polsce mieliśmy radość słuchać go dwukrotnie.
Było to wielkie wydarzenie. Mocno promowane i wyczekiwane niecierpliwie przez wielu. W piątek pod hutą zebrały się tłumy ludzi. Gdy wszyscy zasiedli już wygodnie na swoich krzesełkach, na scenie hali ocynowni nowohuckiego kombinatu pojawił się bohater wieczoru.
Swój występ rozpoczął powoli, delikatnie, trochę sentymentalnie, niebanalnie. Już pierwsze dźwięki zabierały w inny świat, magiczny, kolorowy, lekki. Perfekcyjna gra muzyków w połączeniu ze znakomitym wokalem Islandczyka łagodnie wprowadzały w stan muzycznej hipnozy. Jednak przy trzecim utworze, zagranym w tym samym tempie, wśród publiczności zaczęły pojawiać się szmery, wszyscy chcieli więcej i mocniej. I dostali. W końcu nastąpiła eksplozja, która uwolniła uśpione emocje, potęgowane każdą kolejną nutką i lirycznym śpiewem. Bębny w „Animal Arithmetic” wprowadziły w drżenie całą hutę. Wizualizacje i światła znakomicie współgrające z muzyką unosiły wyobraźnię dając poczucie duchowego upojenia. „Grow till tall” zagrany na zakończenie to apogeum, ekstaza. Mocne, rockowe brzmienie. Dźwięki wypełniające halę po brzegi. Burza obrazów i świetlnych błyskawic. Publiczność wpadła w zachwyt. Występ Jónsiego zakończył się owacją na stojąco.
Magnetyzm pozytywnych wibracji przyciągnął na sobotni koncert jeszcze większą grupę melomanów. I znów łagodne wpłynięcie się w bajkową krainę. Znów wybuch energii. I znów muzyczna zawierucha na końcu. Znów… I to właśnie mankament. Jónsi zagrał dokładnie tak samo. Nawet pozdrawiał publiczność w tym samym, co poprzednio momencie. Tak drobiazgowe wyreżyserowanie spektaklu poddało w wątpliwość autentyzm emocji muzyka. Powstała niespójność przekazów.
Jednak prawdziwość powstałych odczuć była niezaprzeczalna. Znaleźliśmy się w baśni. Cudownej, nastrojowej, której echo rozbrzmiewało w duszach na długo po opuszczeniu krakowskiej huty.
Hala tworząca niesamowity klimat, mimo, że naprawdę trudne do nagłośnienia pomieszczenie, brzmi pięknie, słychać każdy szept wypowiedziany na scenie. Cisza, nikt nic nie mówi, pełne skupienie… Na dzień dobry czuć pewną magię, magię Islandii, przywiezioną przez muzyków wraz z ich islandzkimi sweterkami, pod którymi biją te wrażliwe serca… Serca, które kreują dźwięki, dźwięki, które ludzie chłoną bez większej trudności, bez wątpliwości. Coś, co jest trudne do opisania, w jednym momencie miałem odczucie, że wszyscy jesteśmy na innej planecie, planecie pokoju i miłości. Czułem, że przypominam sobie ten stan, gdy jako dziecko sny na jawie mam. Nic innego, jak tylko zamknąć oczy i chłonąć, marzyć, nie siedzieć, nie stać, a lecieć… Naprawdę, były momenty (prócz przerwy w koncercie, nie wiadomo po co komu), że czułem, iż mam skrzydła. Zamknąłem oczy i odleciałem, byłem, gdzieś poza, pomiędzy snem, a jawą. Trudno mi nawet stwierdzić, jakie muzycy zagrali utwory, z jakich albumów był przekrój, nie byłbym tego w stanie nawet spamiętać przy prawie dwugodzinnym koncercie. Przy którym każdy dawał coś z siebie, idea była prosta, Múm gra swój utwór, do którego zaprasza wybranego przez siebie gościa. To między innymi Jóhann Jóhannsson, Chór Polskiego Radia, a nawet L.u.c. (którego obecność w sumie niewiele wniosła). Całość wypadła bardzo dobrze, koncert od samego początku do końca był jak bomba z tykającym zapłonem, początek piękny, choć nie idealny, później coraz subtelniej, dyskretniej, głębiej w ludzką duszę, żeby pod sam koniec, podczas współpracy z Sinfonietta Cracovia wzbudzić w człowieku dziecko. Ja do dziś nie wiem, czy na pewno znowu nie byłem na moment młodym chłopcem, z zewnątrz z moich oczu kapały lekko łzy, w środku byłem gdzieś daleko, daleko we wspomnieniach. Łzy wywołały we mnie dźwięki płynące ze sceny, nic tylko one, lekko wpływające do uszu… A przede mną taki oto widok, piękna polanka, trawa wokoło, małe buciki na nogach i spacer do nikąd, słodka dziecięca beztroska. Później sam finał eventu, który (jak dla mnie) trochę nie podtrzymywał atmosfery, wybił mnie trochę i sprowadził na ziemię, ale to dobrze, łatwiej mi było się obudzić i wyjść z hali. Wsiąść w autobus i wspominać tę chwilę, kiedy znowu miałem okazję być chłopcem. Mieć masę myśli w głowie, nie czuć obecności ludzi, ale czuć satysfakcję, że przejechało się pół Polski, by coś takiego przeżyć. To wszystko za sprawą tylko i wyłącznie muzyki płynącej od tych bardzo licznie przybyłych artystów. Naprawdę dziękuje im za tę małą, krótką, ale piękną chwilę!
Koncertem zamykającym festiwal był występ islandzkiego gitarzysty i wokalisty Jónsiego, lidera grupy Sigur Rós, który od kilku miesięcy podróżuje po świecie promując swoją pierwszą solową płytę „Go”. W Polsce mieliśmy radość słuchać go dwukrotnie.
Było to wielkie wydarzenie. Mocno promowane i wyczekiwane niecierpliwie przez wielu. W piątek pod hutą zebrały się tłumy ludzi. Gdy wszyscy zasiedli już wygodnie na swoich krzesełkach, na scenie hali ocynowni nowohuckiego kombinatu pojawił się bohater wieczoru.
Swój występ rozpoczął powoli, delikatnie, trochę sentymentalnie, niebanalnie. Już pierwsze dźwięki zabierały w inny świat, magiczny, kolorowy, lekki. Perfekcyjna gra muzyków w połączeniu ze znakomitym wokalem Islandczyka łagodnie wprowadzały w stan muzycznej hipnozy. Jednak przy trzecim utworze, zagranym w tym samym tempie, wśród publiczności zaczęły pojawiać się szmery, wszyscy chcieli więcej i mocniej. I dostali. W końcu nastąpiła eksplozja, która uwolniła uśpione emocje, potęgowane każdą kolejną nutką i lirycznym śpiewem. Bębny w „Animal Arithmetic” wprowadziły w drżenie całą hutę. Wizualizacje i światła znakomicie współgrające z muzyką unosiły wyobraźnię dając poczucie duchowego upojenia. „Grow till tall” zagrany na zakończenie to apogeum, ekstaza. Mocne, rockowe brzmienie. Dźwięki wypełniające halę po brzegi. Burza obrazów i świetlnych błyskawic. Publiczność wpadła w zachwyt. Występ Jónsiego zakończył się owacją na stojąco.
Magnetyzm pozytywnych wibracji przyciągnął na sobotni koncert jeszcze większą grupę melomanów. I znów łagodne wpłynięcie się w bajkową krainę. Znów wybuch energii. I znów muzyczna zawierucha na końcu. Znów… I to właśnie mankament. Jónsi zagrał dokładnie tak samo. Nawet pozdrawiał publiczność w tym samym, co poprzednio momencie. Tak drobiazgowe wyreżyserowanie spektaklu poddało w wątpliwość autentyzm emocji muzyka. Powstała niespójność przekazów.
Jednak prawdziwość powstałych odczuć była niezaprzeczalna. Znaleźliśmy się w baśni. Cudownej, nastrojowej, której echo rozbrzmiewało w duszach na długo po opuszczeniu krakowskiej huty.
Dział:
Wydarzenia
Facebook YouTube