A+ A A-

Nawtykani

Na wstępie samym... Kolejny raz nie będę pisać do polityków o obłudzie, ni tym, owym, czym im podobnym. Do łba zakutego ani kilofem ani łopatą nie dotrzesz.To co teraz i potem przekazuję, to do Was! W zeszłym roku, będąc świadkiem przygotowań do parady legalizacyjnej od kuchni, doszedłem do wniosku prostego: róbmy swoje!!!
Oczywiście to nie jest moje hasło... Aktywiści skupieni wokół Wolnych Konopi udowodnili, iż walka z Babilonem jest możliwa i to w granicach prawa. W ramach bezprawia, jakie z prawej czy lewej ten kraj tłamsi, ktoś niezłą dolę kroi, okradając wiadomo kogo...

Oczywiste jest, że trawa jest tak powszechna i aprobowana wśród normalnych ludzi, że nie ma o czym gadać. To właśnie zwykli, szarzy zjadacze chleba powinni wziąć los w swoje ręce, by decydować o tym, co nie wolno lub wolno robić. Inaczej świra dostaniemy łudząc się na jakąkolwiek zmianę. Premier przypalił tylko głupa, przyznając się do rzekomego zaciągania. Każdy sposób na kampanię dobry...

Zamiast „rozlewania” się nad tym, jak to nasi ziomkowie z roku na rok walczą o nasze prawa, przytoczę Wam opowiadanie, jakie mi zakiełkowało swego czasu w głowie. Dedykuję je z kolei panu premierowi IV RP, który może w końcu skuma, czym są konopie przemysłowe, a czym konsumpcyjne. Miejmy nadzieję, że następnym razem nie wyrwie się jak Filip...

Panowie skumajcie bazę: legalizacja wszelakich odmian konopi uratuje ten kraj. Podczas przygotowań, bezpośrednio przed wymarszem spod PKiN pod Sejm, poznałem całą rzeszę ludzi zjednoczonych w imię prawdy. Ekipa Spliffa, Hemp Lobby, Sławek Gołaszewski, Liroy, wielu niezależnych dziennikarzy i mnóstwo wolontariuszy. Wydawać by się mogło, że każdy jest z innej bajki. Fakt jest taki, że żyjemy w tym samym kraju i wspólnym zaangażowaniem należy go zmieniać. Koniec narzekania!!!
 
Od niepamiętnych czasów fascynowały mnie ptaki. Lubiłem z ukrycia je podglądać, obserwować ich, że tak powiem, codzienne poczynania. Sam zresztą nie raz wywinąłem orła, miałem krzywy lot z rzadka, coś lub ktoś podcinał mi skrzydła, ale to temat na inną debatę.
Inni najczęściej podpatrują je podczas lotu, używając do tego urządzeń optycznych. Ja natomiast wolałem i do dziś wolę widzieć je nisko, przy ziemi i to w okolicznościach jak dla nich zgoła nietypowych. Przecież tu się wykluwają, w większości zdobywają tu pokarm, no i oczywiście wiją gniazda.

Moje podpatrywania stały się źródłem to nieraz zdumienia, zdziwienia, kiedy baczyłem na tak pospolite wróble. Tak. Właśnie te małe stworzenia mają w sobie coś niezwykłego, co nie wiadomo dlaczego przykuwało moją uwagę. Zagadką było przez dłuższy czas, czemu one tak frywolnie się zachowują, robiąc w grupkach niesamowity rozgardiasz.
Razu pewnego na ten przykład siedzę sobie nad Wisłą i w skupieniu niezmiernym rozpieszczam swoje podniebienie chmielowym eliksirem. Sielankę mą nagle przerywa jakiś rwetes. Zlokalizowałem jego miejsce. I co widzę? Jak te dziobaki okrutne imprezują sobie w najlepsze. Skacze jeden po drugim. ćwierkają jeden przez drugiego. Tworzą tumult niezmierny i co najlepsze nie reagują na moją bliską obecność. Źródłem wszystkiego były zalegające obficie w krzakach kromki chleba. Ktoś je tam zostawił, a ptaki nie trwoniąc okazji toczyły o to bój. Sytuacja jawiła mi się dosyć komicznie. Zastanawiało mnie, skąd te stworzenia czerpią radość życia, witalność. No bo przecież nie wyłącznie z wyschniętego pieczywa.

Kiedyś  doświadczyłem czegoś innego. Miałem kiedyś papugę, nierozłączkę, czy jakoś tam. Owy zielony ptak był dość złośliwy i robił mi kawały. Przy każdorazowym sprzątaniu klatki uciekał i chował się za meble, albo w gorszym przypadku siadał na klamce, bym nie wchodził do pokoju, w którym się znajduje. Gdy to jednak czyniłem, papużka atakowała mnie, wplątując mi się we włosy. Przyszedł jednak dzień, kiedy to dała dyla na dwór. Myślę sobie, już po niej. A tu zaskoczenie. Po paru dniach, idąc do domu, zauważam na niebie jakieś poruszenie. A to moja (jeszcze do niedawna) papuga gania te przeklęte wróble, a to one nagle zmieniają kurs i na nią. I parokrotnie tak to się zmieniało w ciągu kilku minut, kiedy miałem okazję wszystko widzieć. Byłem co najmniej zdziwiony z powodu tych harców.

Niezwykłości tych ptaków dopiero zrozumiałem niedawno.

Po powrocie z jakiejś popijawy po drodze natknąłem się jak zwykle na konopie samosiejki tak zwane. Nie mogłem też jak zwykle. Zerwałem kilka, ale nie wniosłem ziela do chaty, tylko zostawiłem na parapecie od strony zewnętrznej. Rano coś mnie budzi. W pierwszej chwili pomyślałem, że to krople deszczu napierdalają w metalowy parapet. A że było to głośne i ryło mój skacowany dzban, zamknąłem okno i dalej kimam. Wydaje mi się, że coś jednak to deszczu nie przypomina. Wstaję znowu, odsłaniam żaluzje. Co widzę? Wróble, pierdzielone, napiżdzają jak najęte w gandzię. Widzę też, że wysiłek czynią duży, co rusz nowe osobniki dolatują i stukają, aż mi łeb pęka. Masakra spustoszyła mój cyban. Chwilę jeszcze otępiale patrzyłem na stukaczy. W końcu myślę, niech lecą sobie same coś załatwić, to nie karmnik. Przegoniłem nawtykane zacnie potwory. Zioła przeniosłem przed dom, będąc pewien, iż tak blisko nie odważą się, zwłaszcza w takim stanie.
Popołudniu odnotowałem z przykrością porażkę. Rozpiździel niesamowity  pod domem. Maria przestała stanowić jedność. W ogóle przestała cokolwiek stanowić. Została  wręcz rozdarta, wyłupana z nasion, skrojona bezczelnie, w koło na dodatek pełno wróbelczych odchodów. Chaosu takiego nie widziałem u siebie na podwórku, odkąd z kumplami razu pewnego skosztowaliśmy za dużo pobudzonych pierogów. Nie dosyć jaskółczych gówien na tarasie, psich w ogrodzie, musiałem jeszcze sprzątać po tych rozbestwionych wróblach.
Przynajmniej odkryłem, jak mi się wydaje, przyczynę ich zadziorności, psotliwości i nieposkromionego apetytu. Stanowi jednak dla mnie zagadkę, jak one się odurzają podczas zimy. Przecież takie bestie nie są chyba w stanie czegoś nagromadzić na zimę. Ale może czerpią przyjemność z innych rzecz, cholera wie tylko, z jakich. Może żrą muchomory. Im to jedna kropka wystarczyłaby, i po ptakach. Ale one nie są, jak hasz, w ciemię bite.
   
Mimo chwilowego wkurzenia i tak dalej lubiłem te ptaki. Może nawet sympatia do nich moja wzrosła. W sumie coś nas łączy, chociaż tak obcych. Teraz je w zimę dokarmiam.
Oceń ten artykuł
(0 głosów)