A+ A A-

Marijuana, Karulo Zawodowiec, Barcelona

Barcelona. Stolica Katalonii. Tworzyli tu Pablo Picasso, Jean Miró, Salvador Dali, Santiago Rusiñol, Antonio Gaudí. To tylko kilka osób; listy znanych w każdym zakątku globu, związanych z Barceloną postaci ze świata muzyki, literatury czy sportu pozazdrościć mógłby niejeden kraj.
 
Ale historia tego miasta, szczególnie podczas blisko czterdziestoletnich rządów gen. Franco znaczona bywała prześladowaniami i niszczeniem tradycyjnej kultury. W tym czasie duma mieszkańców, FC Barcelona („coś więcej niż klub”, jak głosił popularny slogan w czasach reżimu) stał się miejscem manifestacji oporu przed dyktaturą. To również miejsce nieustającej zabawy. Według miejskiej legendy powietrze przesycone jest mgiełką kokainy wymieszanej z subtelnym, acz jakże charakterystycznym zapachem konopi.

Do metropolii docieram z lotniska w Gironie. Kilkudziesięciominutowa podróż potwierdza zebrane wcześniej wiadomości. Już z okien autobusu dostrzegam na kilku balkonach spore krzaki.
Wysiadam w pobliżu placu Katalonia i już wiem, że kupno trawy z pewnością nie będzie zmartwieniem. Już na początku Rambli, głównego deptaku miasta, dochodzą do mnie szepty: „Hachís? Marijuana?”. Miejscowi dilerzy, potomkowie afrykańskich imigrantów, widząc osobę z pokaźną torbą – turystę – co chwilę proponują zakup Cannabis.

Pierwszy sklep „zielarski” odwiedzam w najstarszej części Barcelony, tzw. dzielnicy gotyckiej. Moim przewodnikiem i tłumaczem jest Agata, charakteryzatorka, która trzy lata temu sprzedała wszystko, co miała i wyjechała z kilkunastoletnią córką z Bydgoszczy do Barcelony, by odnaleźć tam radość życia. Pomagając mi sama zamierza skorzystać z okazji i kupić pierwsze nasiona. Kierujemy się do sklepu mieszczącego się w piwnicy pięknego budynku. Jego właścicielem jest José, ciemnoskóry 30-latek z olbrzymim kolczykiem w uchu i  burzą dredów. Ubrany jest w czarną koszulkę z białym napisem: „No a la guerra” – „Nie dla wojny”. Szeroki uśmiech, którym nas wita przekonuje do jego pacyfizmu.

Sklep, ze względu na swoją lokalizację, nastawiony jest głównie na cudzoziemców. Sort to przeróżne lufki, bongosy i mnóstwo pamiątek, których nieodłącznym atrybutem jest namalowany, naklejony lub wygrawerowany listek ganji. Ale rzecz najważniejsza: po prawicy sprzedawcy, w najbardziej eksponowanym miejscu, znajduje się gablota zapełniona kilkudziesięcioma rodzajami woreczków, których zawartość zaspokoiłaby fantazję większości growerów – ziarna doskonałych szczepów ganji.

Agata, nowicjuszka, prosi sprzedawcę o poradę. Pyta, jak uprawiać i co wybrać ze zróżnicowanej cenowo kolekcji. José wyjaśnia, że wynika to z wprowadzania na rynek coraz nowszych odmian. Najdroższe są te, które powstały w ostatnim sezonie. Zwraca uwagę, że dobrze jest dopasować zioło odpowiednio do swojego charakteru i okazji bądź ludzi, z którymi będzie się palić. Radzi, by samemu eksperymentować, a nawet bawić się w krzyżowanie genów. Na dobranie idealnej dla siebie ganji potrzeba czasu. Proponuje kilkanaście rodzajów i z wielką dbałością tłumaczy delikatne różnice. Dokładnie instruuje, jak powinien przebiegać proces sadzenia i pielęgnacji roślinek. I na koniec mówi to najważniejsze – Im lepiej to traktujesz, tym lepiej wyrośnie. Po czym dodaje z uśmiechem, nawiązując do Małego księcia Antoine’a de Saint-Exupery’ego: – Traktuj to jak różę! José swój sklep traktuje jednak jak zwykły biznes, dlatego jakakolwiek dłuższa rozmowa o uprawie konopi mija się z celem.

Decyduję się samotnie odnaleźć growshop z prawdziwego zdarzenia. Po kilkudziesięciu minutach jestem po drugiej stronie miasta; docieram do Karulo, właściciela innego sklepu. To wysoki facet o pociągłej twarzy przypominający Jeana Reno. Szczęście mi dopisało: jest współzałożycielem organizacji Asociación Ramón Santos de Estudios sobre el Cannabis. W Hiszpanii, jak opowiada, działa wiele stowarzyszeń, których celem jest legalizacja sprzedaży marijuany. Twierdzi, że założył pierwszy growshop w kraju. Tak przynajmniej go zrozumiałem. Angielski zna na poziomie komunikatywnym, ale czasem brakuje mu słów, by porządnie odpowiedzieć na moje pytania.

W Hiszpanii dozwolone jest – jak mówią miejscowi – autocultivo, sadzenie na własne potrzeby. Liczba krzaków podobno nie jest określona, ale zdaniem sprzedawcy z dzielnicy gotyckiej dopuszczalna jest uprawa pięciu krzaków. Pytam rozmówcę, czy orientuje się, jak dużo osób sadzi. – Nie jestem w stanie Ci tego powiedzieć. U siebie mam do kilkudziesięciu klientów dziennie, a tylko w Barcelonie jest kilkanaście growshopów. Może nie wszyscy kupują ziarna, ale coś ci powiem: moim zdaniem palą prawie wszyscy. Policjanci, robotnicy, lekarze, studenci, politycy...

Uwaga o politykach specjalnie mnie nie zdziwiła. Od 2003 r. działa w Hiszpanii Partido Cannabis por la Legalización y la Normalización, założona w Walencji. To ugrupowanie polityczne, którego jednym z koronnych postulatów jest zalegalizowanie handlu. Zdaniem Karulo stosunkowo niskie poparcie, jakim partia cieszy się wśród wyborców, wynika z zatargów z niektórymi innymi stowarzyszeniami, mającymi od wielu lat ugruntowaną pozycję. Wspomina, iż cześć organizacji posądzana jest o związki z przestępcami, obawiającymi się utraty zysków z czarnorynkowego obrotu.

– Jak długo masz sklep? – Od jedenastu lat – mówi z dumą. – Założyliśmy federację osiemnastu stowarzyszeń i rozpoczęliśmy wydawanie gazety, wokół której skupili się zwolennicy legalizacji sprzedaży zioła. W całej Hiszpanii jest ok. 400 sklepów z nasionami i akcesoriami do uprawy. Jedno musisz wiedzieć. Mimo, że palą prawie wszyscy, i tak ledwie część o tym mówi. To jest problem mentalny. Jeśli Twój boss wie, czasami możesz mieć z tego powodu problemy w pracy. Szefowie obawiają się, że jesteś uzależniony i będziesz gorzej pracował. Ale to podwójna moralność, bo często sami palą. Zresztą nawet kiedy nie, to piją alkohol albo wciągają kokainę – dodaje.

Oprócz haszyszu i marijuany w Barcelonie króluje bowiem kokaina. Tempo życia w stolicy Katalonii powoduje, że nie wszystkim wystarczają filiżanki z gęstą niemal niczym olej espresso. Wystarczy na kilka sekund zatrzymać wzrok na apatycznie przyglądającym się przechodniom ciemnoskórych dwudziestolatkach, by znacząco dotknęli palcem wskazującym swojego nosa. Ale dla Karulo kokaina nie jest i nigdy, jak się zarzeka, nie będzie interesująca. – Każdy ma jakiś sposób na spędzanie wolnego czasu. Dam Ci przykład. Jedni lubią oglądać telewizję, a inni wolą palić. Ja wybieram ganję. Rozumiesz, o co mi chodzi? To są tylko z pozoru dwie różne rzeczy, ale w obu przypadkach chodzi o to samo: jakąś formę rozrywki. Ludzie dążą do przyjemności. Różnym ludziom różne rzeczy sprawiają przyjemność. Jedni znajdują radość w piciu drogich whisky, a ja wolę zwykłą wodę mineralną. Nie piję alkoholu, zamiast tego palę ziele. Nie używam papierosów, ale palę ziele. Nikomu nic do tego.

– Mówisz tylko o trawie. A jak z haszyszem? – pytam. – Dla mnie istnieje tylko susz. Jedna z moich ulubionych to Super Silver Haze, najlepsze, co udało mi się dotychczas. Wygrała Cannabis Cup w l. ‘97-’99. Dla mnie to pierwsza Sativa na świecie. Hasz mi nie pasuje – dodaje z dezaprobatą. Przestrzega, że ten sprzedawany na ulicach Barcelony uznawany jest przez miejscowych za towar, delikatnie mówiąc, drugiej kategorii. Przemycany z Maroka, pełen domieszek podnoszących wagę. Hiszpania znajduje się na szlaku przemytniczym z Maghrebu. Berberyjskie plemiona od dawna dostarczają hasz na Półwysep Iberyjski. Wyjściowa cena w detalu to 50 euro za 10 gram. Jednak pilotażowe negocjacje, które przeprowadziłem z pierwszym przypadkowo spotkanym sprzedawcą, doprowadziły do promocyjnej ceny 30 euro. Zaskakuje wszechobecność dilerów. Spacerując po Rambli, bodaj najruchliwszej ulicy Barcelony, ciągnącej się od placu Katalonia do pomnika Kolumba widziałem ich mnóstwo, także naprzeciw komisariatu. Już podczas pierwszego spaceru przybyły turysta co kilkanaście metrów słyszy szeptane pytania: świszczący „hachís?” i nieomal sylabizowane „ma-ri-ju-an-a?”.
Wesoły sklep w Barcelonie
Są również na plaży, podchodzą do turystów i donośnym głosem wołają: „water? beer?”, by po chwili z szelmowskim uśmiechem, półgłosem dodać: „hachís? marijuana?”. Woń czuć w większości uliczek. Przyjemnie drażni zmysł węchu zarówno na największych deptakach, jak i w położonych dalej od centrum zaułkach. Od godziny 18 coraz częściej słychać dobiegający z różnych stron Rambli rym: „Do you need some weed?”. Ale wystarczy wejść na pierwszej z brzegu przecznicę, by propozycje kupna były nawet bardziej bezpośrednie. Siedzący na schodach kamienic Barcelończycy z lubością wypuszczają imponująco wielkie chmury dymu, strzepując popiół z okazałych blantów. Bez większych starań i umiejętności negocjacyjnych można kupić cały woreczek za kilkanaście euro. Spotkany przypadkowo Polak, spytany o jakość materiału, odpowiedział krótko, acz dobitnie: „Dupę wyrywa!”. W swym wyznaniu okazał się urzekająco słowiański.

– No dobrze, jak jesteś takim znawcą, to powiedz, co palisz najczęściej, co polecasz? – pytam, chcąc zweryfikować poradę, której udzielił Agacie José. – To wszystko zależy od Ciebie. Z ganją jest jak z dziewczyną, sam musisz szukać cech, które Ci najbardziej odpowiadają. Powiem tak, White Widow. Ja jej nie lubię, ja ją kocham! To moja ulubiona Indica. Ludzie kupują Indikę, bo łatwiej ją uprawiać. U nas Sativa jest popularna wśród tych, którzy paląc pracują. Daje mocny efekt, ale umysł jest czysty. Indica jest bardziej relaksacyjna. O, a teraz moi kumple na zapleczu palą Silver Haze. Poznaję po zapachu. Też jest fantastyczna! – Poznajesz po zapachu różne rodzaje? – pytam zdziwiony. – No jasne. Po zapachu wyczuwam około dwudziestu pięciu różnych ziół. Czuję ich kwiaty, aromat. Nawet to, jaki z nich jest dym jest dla mnie wskazówką. Wiesz, jedni są koneserami whisky, inni wina, a ja zioła. Zajmuję się tym, co lubię, w dodatku moja praca to dawanie radości innym. Bo marijuana to czysta radość – opowiada.

– A które odmiany są tu najpopularniejsze? – To tak jak z modą na muzykę, ciuchy. To się zmienia. Teraz najczęściej kupują Nacho’s Bud, Critical Mass, White Widow, Sticky Wonder i Fruty M. Mas. Cena za trzy pestki waha się od 26 do 29 euro. Najdroższa, Super Silver Haze ’98 kosztuje 32 euro. Do tego przydaje się nawóz, który powinieneś dostosować do konkretnych szczepów – mówi wskazując regał, gdzie stoi kilkadziesiąt rodzajów specyfików.
– Palisz w sklepie? – dopytuję. – Nie, w sklepie nie. Według prawa to miejsce publiczne. Ale po prawdzie lada sklepowa to taka linia graniczna. Za ladą jest miejsce prywatne, tam więc mogę. Tak samo w domu, w garażu. W Hiszpanii nie możesz palić w miejscach publicznych, na ulicach, w knajpach.

Zakaz palenia w knajpach nie zawsze obowiązuje. W większości czarownych barcelońskich knajpek turyści skręcający tytoń przyciągają podejrzliwe spojrzenia właścicieli, którzy chcą się upewnić, czy nie dodają tam stuffu. Lecz późną nocą, gdy gości jest niewielu, sami barmani odpalają jointy, dając niejako przyzwolenie gościom, by się nie krępowali. Niezbędna podczas upalnych nocy klimatyzacja szybko uwalnia barową atmosferę z jakże łatwo rozpoznawalnych wonności.

– Gdy policja zobaczy, że palisz na ulicy to możesz dostać trzysta euro mandatu – kontynuuje sprzedawca. – Zdarza się, że jak policjanci ujrzą, że na ich widok gasisz, to często tylko zwrócą ci uwagę i na tym się sprawa kończy. Prawo jest bardzo łagodne dla palaczy i hodowców, choć nie dla dilerów. Jeśli policja znajdzie przy tobie duże ilości, np. porcjowane w torebkach, sprawdzają twój dom. Wysokość wyroku zależy od tego, ile miałeś. Inny wyrok, kiedy masz kilo, a inny, kiedy tonę – uśmiecha się porozumiewawczo.

Artykuł 25 prawa z 1992 roku (La Ley de Seguridad Ciudadana) kwalifikuje konsumpcję narkotyku w miejscach publicznych jako wykroczenie. W przypadku wniesienia oskarżenia i podejrzenia o uprawę z przeznaczeniem na handel, sędzia bierze pod uwagę styl życia i oficjalne dochody podejrzanego. Jeśli zachodzi między nimi duża rozbieżność, może to być uznane za dowód na czerpanie zysków z uprawy. Wówczas kara więzienia może być wieloletnia.
Przerywają nam rozmowę klienci, których zwabił do sklepu zapach ziela. Przyjechali z Ukrainy. Są wniebowzięci, że „marijuana is everywhere in Barcelona”. Gospodarz lekko się denerwuje, gdy pytają, czy nie sprzedałby im trochę tego, co palą jego koledzy na zapleczu. Poirytowany tłumaczy, że nie jest dilerem. Tych mogą spotkać na ulicach. Gdy wychodzą, wyjaśnia, że nie znosi obcesowych pytań o sprzedaż. Za długo pracował na swoją markę, by ryzykować utratę biznesu. Jest zawodowcem. Ale zaznacza, że nieraz zdarzało mu się zaprosić klientów na tyły, by w swych prywatnych włościach poczęstować (nie sprzedać, jak podkreśla) swoim ulubionym zielem. Rozmowę kończymy w bardzo miłej atmosferze...

Po wyjściu ze sklepu wyruszam do zacisznej kawiarni w Barri Gòtic, by dzięki podwójnej espresso powrócić do rzeczywistości i nabrać sił przed pełną rozrywek nocą. Tuż przy katedrze św. Eulalii zebrała się grupa kilkudziesięciu turystów, przysłuchując się ulicznemu artyście operowemu. Zaczarowani cudownym głosem, śpiewającym arię z „Carmen” Bizeta, nie zwrócili uwagi na niewielką torebeczkę leżącą niedaleko ich stóp na kilkusetletnich kocich łbach. Udając, że poprawiam sznurówkę dyskretnie ją podnoszę. Moje podejrzenia okazały się słuszne: w jednej z najbardziej uczęszczanych dzielnic miasta znajduję zagubiony pakunek wiadomo czego. Ukraińcy mieli rację. W Barcelonie „marijuana is everywhere”.
Oceń ten artykuł
(2 głosów)