A+ A A-

OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU - Pierwsza rozprawa (cz.VI)

M. Pauli więzienny szkic wykonany w tajemnicy przed strażnikami M. Pauli więzienny szkic wykonany w tajemnicy przed strażnikami
["OPOWIEŚć Z KRAINY UŚMIECHU- DAN 9" (Cz.V) ] Sala wizyt dla przedstawicieli ambasad wyglądała niesamowicie schludnie w porównaniu z resztą miejsc w tej instytucji. Na ławce siedziało dwóch białych, zwróconych twarzą do kurtyny z krat i pleksiglasu. Za tą barierą znajdowała się część dla odwiedzających, obecnie pusta. Mężczyźni okazali się Polakami o imionach Tomek i Paweł. Konsul wspomniał mi o nich podczas rozmowy na posterunku. Oprócz mnie byli to jedyni rodacy mający nieszczęście przebywać za murami tajskich więzień.

 

Trafili tu za przemyt haszyszu, który przewozili z Nepalu do Szwajcarii. Źle się złożyło, że tranzyt zahaczył o Bangkok. Koleś, który sprzedał im haszysz, zadenuncjował ich służbom granicznym w Katmandu za dodatkową nagrodę. A te, wiedząc, że lot planowany jest właśnie przez Bangkok, odsprzedali informację Tajom. Tak więc, mimo iż chłopaki nie planowały odwiedzać Miasta Aniołów, wyciągnięto ich z tranzytu na terytorium Tajlandii i oskarżono o import dziesięciu kilogramów haszyszu. Zostali skazani na siedem lat, a Tajski NSD (Narcotics Suppression Division) mógł pochwalić się kolejnym sukcesem.

Słuchałem ich opowieści, gdy po drugiej stronie krat pojawił się konsul. Ten sam niewysoki człowiek o zdecydowanej nadwadze i twarzy, która zdradzała, że nie stroni od kieliszka. Poznałem go już na posterunku. Powitał nas serdecznie, ocierając jednocześnie spocone czoło. Zaczął od rozmowy z chłopakami. Byli tu już ponad dwa lata i mieli sporo problemów. Dyskusja przebiegała dość nerwowo. Jak mogłem się domyślić, nie mogli liczyć na wiele. Wreszcie konsul zwrócił się do mnie. Przez niewielkie otworki w pleksiglasie z pospiesznej i niewyraźnej mowy konsula nie wszystko dało się wyłapać. Dotarło do mnie, że ma cały czas kontakt z moją rodziną. Później zaś zaczął wspominać o adwokacie i nieprzyznawaniu się do winy, co całkiem zbiło mnie z tropu, gdyż ten sam koleś jeszcze dwa tygodnie temu dawał mi zupełnie inne rady.
– Dobra, muszę lecieć, masę innych spraw czeka – zakończył, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony, jakby bał się, że mogą go tu z nami zostawić. Znów wytarł spocone czoło. Po czym dodał:
– Wpłaciłem tu na konto pieniądze od twojej rodziny, to sobie będziesz radził. No to cześć – to mówiąc, opuścił pospiesznie pomieszczenie.
– Cholera, z nim zawsze to samo – skomentował słowa konsula jeden z siedzących obok Polaków.
Nie było czasu, by porozmawiać w szczegółach o naszych sprawach. Funkcyjni natychmiast zaczęli nalegać na powrót. Wyprowadzono nas przez labirynt zasieków i alejkę prowadzącą do bloków. Po drodze minęliśmy wózek wypełniony kotłami. Ciągnęło go dwóch tajskich więźniów. Zajechało z niego czymś, czego nie da się opisać.
– No to miłych wakacji – zażartował z sarkazmem Tomek.
– Odezwij się, jakbyś czegoś potrzebował. Możesz dać krótką wiadomość tym, co wożą żarcie, albo przekazać ją jakoś przez szpital. Za paczkę fajek przemycą ją do naszego bloku – dodał Paweł.
– OK, dzięki.
Tak się rozstaliśmy. Ich blok miał numer 5, ja musiałem wlec się dalej do dziewiątki.

Po kilku dniach wezwano mnie, bym podpisał odbiór 2000 bathów1. Była to suma zostawiona przez konsula. Teraz mogłem wreszcie kupić coś do jedzenia, ponieważ tego, co tu dawano za darmo, nie można było określić takim mianem. Lista dostępnych rzeczy była dość krótka: podstawowe środki higieniczne, ryż w kilku rodzajach oraz tajskie słodycze.
Najlepsze jednak okazało się to, że po złożeniu zamówienia, wypełnionego oczywiście po tajsku, trzeba było czekać cztery dni. Tyle trwał cały proces. Posiadanie pieniędzy na koncie nie pomogło mi więc natychmiast. Czekałem przepisowe cztery doby, marząc o zamówionym „kho pad kao”, czyli ryżu z kawałkami kurczaka. Wreszcie ostatniego dnia na plac wjechał wózek, na którym znajdowało się i moje zamówienie. Z trudem przepchałem się przez tłum, by odebrać moją własność. Chwila, w której mi się to udało, była najszczęśliwszą, odkąd tu dotarłem. Od tego momentu musiałem jedynie pamiętać o codziennym wypełnianiu kwitów.
Fakt, że zamówienia składało się cztery dni do przodu, nie miał większego znaczenia, gdyż menu i tak się nie zmieniało. Większym problemem była płynność finansowa. Sprzedawane przez strażników żarcie było przynajmniej dwa razy droższe niż to samo za murami. Jadanie w tej swoistej restauracji było więc stosunkowo drogie, a gdy skończyły się pieniądze, pozostawało zacisnąć pasa i czekać na następną wizytę ambasady i gotówkę od bliskich.

Większość białych nie miała takiego problemu. Anglicy, Holendrzy czy Niemcy dostawali zapomogi od swoich ambasad. Było to bezpłatne świadczenie socjalne wystarczające na kilka miesięcy. Ja o wszystko musiałem prosić bliskich. Byli jednak też tacy jak Tattoo. Japończyk nie miał rodziny, a jego – wydawałoby się – bogaty kraj miał go gdzieś. Na szczęście traktowano go trochę inaczej niż większość okolicznych mieszkańców Azji. Birmańczycy, Malezyjczycy czy Laotańczycy nie mieli lekko. Wykorzystywano ich jeszcze bardziej niż miejscowych Tajów. Wszyscy wykonywali przymusowe prace. Tattoo zaś miał czas, by zadbać o siebie. Wykonywał drobne roboty: pranie i pilnowanie ciuchów Steve’a i Petera. Ci zaś płacili mu jedzeniem.

Przyszedł kwiecień, a wraz z nim mijał pierwszy miesiąc mojego tutaj pobytu. Nadal żadnych wieści z domu. Pozostawało czekać na ambasadę, która mogła się zjawić w każdej chwili. I tak oto każdy dzień, od poranka poczynając, wypełnił się wyczekiwaniem…

Choć była to pora gorąca i relatywnie sucha, któregoś rana spadł deszcz. Strugi wody wylewały się na plac, jakby ktoś na górze otworzył ogromną tamę. W ciągu kilku chwil podwórze wypełniło się wodą, a po kilku godzinach brodziliśmy w niej już po kostki. Widziałem to już wiele razy, siedząc sobie bezpiecznie w hotelu lub w bungalowie na palach. Tymczasem tutaj takie wydarzenie zaczęło przybierać formę kataklizmu. Deszczowy przypływ mieszał się ze ściekami z biegnących wokół muru kanałów i wtedy dopiero zaczynało się robić ciekawie. Po południu na szczęście przestało padać. Był to jedynie przedsmak pory monsunowej, która miała się zacząć w okolicach lipca. Gdy woda trochę opadła, zobaczyłem Tajów ganiających za niemrawo poruszającymi się dużymi karaluchami. Owady wymyło z różnych kątów i lockerów i teraz, posklejane, miały problem z szybkim przemieszczaniem się. Nie trzeba było się długo zastanawiać, by stwierdzić, że posłużą za dodatkowe źródło protein…

Odwiedziny

W pierwszych dniach maja spotkała mnie niesamowita niespodzianka. Zostałem wezwany na wizytę i ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu po drugiej stronie gęstej kraty ujrzałem mojego kolegę Tomka. Przyjechał po konsultacji z moją rodziną i dzięki ich pomocy, by rozpoznać sytuację i spróbować mi jakoś pomóc. Przez 15 minut usłyszałem sporo słów, które dały mi nadzieję.

Wracając do bloku, a nawet jeszcze przez długi czas potem, byłem wciąż jak w transie. Wiadomości od mojej rodziny i przyjaciół, dostarczone w pigułce po tak długim braku jakichkolwiek wieści ze świata, rozkwitały teraz w mojej wyobraźni, tworząc bujny gąszcz, w którym nie bardzo mogłem się odnaleźć.
Tomek, dzięki pomocy ambasady, przyszedł na wizytę również następnego dnia. (Normalnie nie było to możliwe, bo miałem prawo tylko do jednej piętnastominutowej wizyty tygodniowo). Znowu mnóstwo informacji. W skrócie. O wszystkim. Relacje z różnych przedsięwzięć znajomych. Wreszcie – o zbliżającym się procesie. Za kilka dni miała się rozpocząć moja rozprawa. Wiedziałem to od pana konsula, choć dokładny dzień nie był mi jeszcze znany. Tu, w więzieniu, nikt nie zadawał sobie trudu, by uprzedzać ludzi o takich sprawach. Po prostu któregoś ranka wzywano cię i, jeśli miałeś odrobinę szczęścia, informowano, o co chodzi, lub też nie – i wtedy szło się na rozprawę całkiem w ciemno. Strażnicy wychodzili z założenia, że więźniowi i tak wszystko jedno, kto i dokąd go zabiera. Takie same praktyki stosowano z jeszcze mniej „kapującymi” obcokrajowcami.

Z Tomkiem spotkaliśmy się ponownie kilka dni później, ale tym razem już w sądzie. A dokładnie na parterze sądu. Ja wylądowałem w jednej z tych samych klatek, które już odwiedzałem podczas transferu do więzienia. On pojawił się w holu, od którego oddzielały nas dwa rzędy solidnych, brunatnordzawych krat. Był to dystans około sześciu kroków. Pozostawało krzyczeć do siebie, by się porozumieć. Dodatkowo po obu stronach stała masa ludzi robiących to samo, co ostatecznie tworzyło morze niezrozumiałych dźwięków.

Tomek nie był sam. Przyprowadził ze sobą tajskiego adwokata, poleconego przez pana konsula. Facet miał na imię Sumsak i już od początku czułem, że jest jakiś „lewy”.
Po kilkunastu minutach rozmowy mieliśmy obaj totalnie zdarte gardła. Tomek tłumaczył mi, żebym podpisał pełnomocnictwo dla Sumsaka. Adwokat był znajomym konsula, co miało niby gwarantować dobre stosunki z ambasadą i skłonić ich do jakiejś pomocy.

Przez ten krótki czas spędzony za kratkami zdążyłem już co nieco usłyszeć o tajskim systemie i tutejszych adwokatach, by łatwiej przełknąć gorzką pigułkę mało optymistycznych faktów. Ciągle jednak żyła we mnie nadzieja, że może ten człowiek rzeczywiście będzie mógł mi pomóc.
– Nie martw się o pieniądze, jakoś ci wszyscy pomożemy – ciągnął Tomek.
Tego dnia podpisałem w sądzie papier uprawniający Sumsaka do zajmowania się moją sprawą. W praktyce oznaczało to, że może on podejmować za mnie wszystkie decyzje.
Po południu wróciłem przepełnionym autobusem ponownie do Bambat. Tomek wpadł jeszcze raz po paru dniach, po czym musiał wracać do Polski. Ja pozostałem na miejscu, pełen nadziei i obaw – zależnie od pory dnia.

Mijały kolejne miesiące. Liczyłem, że mój adwokat zaszczyci mnie wizytą. Wydawało mi się to normalne: by coś ustalić, przyjąć jakąś linię obrony, poinformować mnie o dalszych planach etc. Tak się jednak nie stało. Zobaczyłem go dopiero na sali sądowej.

Pierwsza rozprawa

Znów stałem w windzie, która wiozła nas na ósme piętro wysokiego gmachu sądu Rachada. Gdy otworzyły się drzwi, strażnik ruszył pierwszy. Przeszliśmy wzdłuż długiego korytarza, pokrytego jasnym marmurem, otoczeni chłodną bryzą klimatyzacji. To lśniące miejsce było tak inne od mojej brudnej klatki! Poczułem się jak schwytane dzikie zwierzę prowadzone na salony, by posłużyć rozrywce tam zgromadzonych. O czym zresztą wyraźnie świadczył mój brązowy drelich i spętane kajdanami nogi. Sala sądowa ukazała się za jednymi z drzwi. Od razu zauważyłem okrągłą mordę mojego obrońcy. Siedział w odgrodzonej części, zaraz za prokuratorem. Powyżej, na piedestale znajdowało się miejsce dla sędziów. Jeszcze puste. Mnie posadzono w pierwszej z kilku stojących naprzeciw ławek. Miłą niespodzianką okazało się przybycie do sali sadowej pani attaché. Placówkę objęła od niedawna i została nam przedstawiona przez pana konsula podczas ostatniej wizyty. Jej uczestnictwo w mojej rozprawie nie było wymagane przez obowiązujące polską dyplomację przepisy. Tym bardziej jej obecność stanowiła miły akcent w tej niemiłej sytuacji.

Rozpoczął się proces, z którego kompletnie nic nie było mi dane zrozumieć. Wszystko trwało około pół godziny, gdy wreszcie sędzia wstał i wyszedł. Niewątpliwie musiało to oznaczać koniec.

Strażnik natychmiast zaczął ciągnąć mnie do wyjścia. Zaoponowałem ostro. Do cholery, nie miałem zielonego pojęcia, co się właśnie stało i na czym stoję! W tym momencie podeszła pani attaché, a strażnik wreszcie trochę odpuścił.

– Witam panią. Nie mam pojęcia, co się stało. Czy może mi pani pomóc, prosząc tutaj adwokata? – spytałem.
– Oczywiście. Ja też nic nie zrozumiałem, choć chodzę na kurs tajskiego – dodała, starając się nadać sytuacji trochę humoru.
Podeszła do Sumsaka, który stał jakieś dziesięć kroków dalej, zajęty składaniem swoich rzeczy. Ośmielony jej odejściem strażnik znów rozpoczął próbę odstawienia mnie do klatki, co przerodziło się w małą szarpaninę. Odpuścił na widok wracającej z Sumsakiem attaché. Adwokat, który do tej pory całkiem mnie ignorował, wydał z siebie dźwięk mający oznaczać powitanie. Jego angielski był na krawędzi moich możliwości zrozumienia.
– Masz następną sprawę wyznaczoną na 10 kwietnia 2005 roku – poinformował.
Spojrzałem na niego niepewnie, jakbym się przesłyszał.
– Za rok?!
– Tak – odparł z całkowitym spokojem i beztroską.
– Czeka mnie więc teraz cholerny rok zastanawiania się, co będzie dalej – pomyślałem. To było jak jakiś zły koszmar. Liczyłem, że zaraz się obudzę.
Moje „zawieszenie” musiało zostać odebrane jak koniec rozmowy, gdyż Sumsak skinął głową do attaché i zamierzał się oddalić. Kiedy to zobaczyłem, w moich żyłach zawrzała krew.
– A czy pan ma w ogóle zamiar coś ze mną ustalić i pojawić się w więzieniu? Nie wiem, czy to widać, ale ja do pana średnio mogę zajrzeć! – rzuciłem w jego kierunku.
Te słowa trafiły ze zdwojoną siłą. Widać było, jak jego okrągły ryj zaczyna przybierać na kolorach.
– Jestem zapracowanym człowiekiem, ale może znajdę chwilę, żeby wpaść – odparł bez jakiegokolwiek śladu emocji.
 
Skinął głową, żegnając się z panią attaché, i odszedł. Pozostało mi zrobić to samo i ulec strażnikowi, który zaczął już bardzo poważnie napierać, zasypując mnie dodatkowo różnymi tajskimi pogróżkami.
Reszta dnia minęła na czekaniu w znajomej klatce i powrocie z pozostałymi więźniami do Bambat.

Tej nocy sen nie przyszedł łatwo. Nad ranem przedstawiłem całą sytuację moimi dwóm angielskim kumplom. Byli dużo starsi i lepiej się znali na tajskim systemie prawnym. Zdałem im relację z rozprawy i nie omieszkałem wspomnieć o przedziwnym zachowaniu mojego adwokata.

– Mate – zaczął, śmiejąc się, Steve – musiał się nieźle wkurwić ten twój adwokat. Musisz wiedzieć, że wśród Tajów panują bardzo silne podziały kastowe. Ktoś taki jak adwokat, nauczyciel czy sędzia to autorytet, którego nie wolno kwestionować. Tu już w szkołach uczą ich bycia jak te kołki, które mają słuchać i powtarzać, nie zadając zbędnych pytań. Kwestionowanie kompetencji nauczyciela jest traktowane jako wielka obraza.
– Ale co miałem zrobić, skoro on sam nie raczył mnie o niczym poinformować – tłumaczyłem.
– A w ogóle po co ty wziąłeś tego adwokata? – spytał John. – Przecież sam mówiłeś, że twoja sprawa była prowadzona przez DEA. Tu i bez tego sędzia ma w dupie okoliczności łagodzące i twoją wersję. Ważne jest to, co powie prokurator, czyli policja. A tym bardziej jeśli to DEA. Stary, przecież Amerykanie dają im kupę kasy na utrzymywanie tego systemu. Myślisz, że będą robili wyjątek dla jakiegoś biednego idioty?
– Z tego, co się dowiedziałem o mojej sprawie, to oskarżają mnie o przemyt 590 piguł. Tymczasem ja przysłałem tu góra 200. Pomijając oczywiście, że wciągnęła mnie w to policja, co należy do mało etycznych form działania, prawda?
– A kogo tu obchodzi etyka?! Ważne, że mają kolejnego frajera. Nawet jeśli przysłałeś mniej, niż twierdzą, nikt ci w to nie uwierzy. Oni dostają premie od ilości, a ty i tak będziesz miał ten sam wyrok – czy za 200, czy za 600 piguł. W tym momencie ten twój adwokat rozpoczął proces, w którym nie przyznajesz się do części lub wszystkich zarzutów. Dlatego dostałeś tak odległy termin. A wierz mi, to dopiero początek. Mogę pokazać ci tu wielu, którzy czekają lata na zakończenie takich spraw. Nie musisz szukać daleko, pogadaj ze swoim sąsiadem Rezą, on czeka już siódmy rok. – Obydwaj stali nade mną jak sępy. Ale była to niestety szczera prawda. Prawda, jaką od mało kogo mogłem usłyszeć.
– Muszę ci powiedzieć jeszcze jedno – dodał John. – Ecstasy ma tu kategorię pierwszą, jak heroina, co oznacza, że za import możesz dostać karę śmierci.
– Tak, tyle już się dowiedziałem od policjantów – przytaknąłem.
– Więc sam widzisz, że bez względu na to, ile ci tego dołożyli i kto im co udowodni, i tak mogą cię załatwić. Zgadza się? – ciągnął Steve.
– Właściwie tak.
– Temu twojemu adwokatowi zależy, by proces trwał. Będzie mógł przez dłuższy czas ciągnąć kasę od twojej rodziny, ściemniając im i robiąc nadzieje. A jak się to skończy? Możesz spytać Nissana lub Roberta. – To mówiąc, Steve wskazał na siedzącego niedaleko Niemca.

Robert mieszkał już jakiś czas w Tajlandii wraz ze swoją tajską żoną. Jak twierdził, miał własną firmę eksportującą tajski ryż i ciuchy do Europy. Interes szedł nieźle. Aż do dnia, gdy pojawiły się u niego podejrzane typy, proponując mu współudział w niezłym interesie. Robert oczywiście odmówił, ale już po kilku dniach spotkała go niemiła niespodzianka. Został aresztowany przez policję, która zrobiła nalot na jego dom. Po przeszukaniu znaleziono w nim pół kilo heroiny i oboje z żoną trafili do więzienia. Mijał już czwarty rok, odkąd Robert walczy w sądzie, próbując udowodnić swoją niewinność.

Ta rozmowa wcale nie poprawiła mojego wisielczego nastroju. Trzeba było jednak zacząć poważnie analizować fakty. Najwyższy czas, by przebudzić się ze śpiączki, która mnie tu przyprowadziła. Na wiele spraw było już za późno, o czym bardzo wyraźnie świadczyły otaczające mnie mury… Ale nie mogłem przecież czekać bezczynnie, aż tajski system wraz z moim obrońcą wbiją ostatni gwoźdź do mojej trumny.

Podjąłem kolejną próbę pisania listów do mojej rodziny, próbując wytłumaczyć im zawiłą sytuację, o której przecież nie mieli pojęcia, będąc w Polsce. Tu jednak pojawił się problem. Przede wszystkim sam nigdy jeszcze nie dostałem żadnego listu, jak również informacji, by któryś z pisanych przeze mnie gdziekolwiek dotarł. Jednym słowem – było raczej pewne, że mało który z listów w ogóle stąd wychodzi. Poza tym istniało małe prawdopodobieństwo, by moja rodzina wysłuchała mojej wersji i próśb, gdy konsul wraz z adwokatem przedstawiali całą sytuację w innym świetle.

Sumsak pojawił się wreszcie po kilku dniach. Pierwsze jego słowa wyprowadziły mnie całkiem z równowagi.
– Czekam tu na ciebie już ponad godzinę. – Jego angielski akcent był tak fatalny, że z trudem zrozumiałem, o co mu chodzi. Wreszcie dotarł do mnie sens tych słów. Miał pretensje, że długo czeka! Jakbym ja miał na to jakiś wpływ!
– Przecież to nie zależy ode mnie, panie Sumsak. Jestem w więzieniu, jak zapewne już pan zauważył, nie mam wpływu na to, kiedy mnie tu przyprowadzą. To pan zna tajski i jest adwokatem, trzeba było ponaglać strażników, skoro się panu spieszy – odpowiedziałem wkurzony.
– Ja nie mam czasu na takie wizyty – powtórzył jak zacięta katarynka mój obrońca.
Dalsza rozmowa toczyła się już tylko gorzej i właściwie nie dowiedziałem się od niego niczego konkretnego. Ani co zamierza, ani jak ma przebiegać dalszy proces. A co dziwniejsze, faceta w ogóle nie interesowała moja wersja wydarzeń.

Po tym spotkaniu wróciłem do bloku jako kłębek nerwów. Czując totalną bezsilność, napisałem kolejny list do moich bliskich. Pozostało mieć nadzieję, że przynajmniej ten do nich dotrze i zrozumieją, jak przedstawia się sytuacja. Prosiłem, by odebrali facetowi pełnomocnictwo i nie płacili mu już żadnych pieniędzy. Tak oczywista dla mnie sprawa musiała wyglądać zupełnie inaczej w oczach mojej rodziny. Zwłaszcza wobec zapewnień pana konsula. Niestety pisanie było jedynym, co mogłem zrobić.
Myśląc o tym wszystkim, z dnia na dzień dostawałem coraz większej paranoi. John powiedział mi o możliwości wysłania do sądu oświadczenia. Podobno taki dokument miał być czytany przez sędziów i dołączony do sprawy. Cóż miałem do stracenia w takiej sytuacji! Postanowiłem przedstawić sądowi własną wersję wydarzeń. Opisałem dokładnie całą historię. Na koniec przyznałem się wyraźnie do przesłania listów z MDMA. Był to jedyny sposób, skoro nie mogłem liczyć na normalną obronę!

– Może po tym liście sąd uwzględni twoje przyznanie się do winy i dostaniesz redukcję, na przykład z dożywocia na 50 lat? – pocieszał John.
– To jest naprawdę optymistyczna wersja, dzięki! – odpowiedziałem z przebijającym się przez smutek sarkazmem.
Jedno było pewne, w tym systemie moja wina była przesądzona, a wszelkie próby udowodnienia swojej niewinności traktowano jako dodatkową arogancję w stosunku do sądu. Gadaliśmy o tym z Johnem, dochodząc do dość pesymistycznych wniosków.

Pozostało zastanowić się nad radykalnym rozwiązaniem. Nie był to temat, który można było otwarcie poruszać w takich miejscach. Za samo tylko jego wspomnienie trafiało się do karceru na długie miesiące. Warto jednak było przedyskutować tę sprawę, a mój rozmówca okazał się mieć bardzo podobne do moich plany.

John miał już dość zaawansowany projekt, a jedynym miejscem, gdzie mogliśmy o nim rozmawiać, okazała się najbardziej nasłoneczniona część placu. Tam nawet Tajowie nie byli w stanie długo wytrzymać. Chodziliśmy w kółko, rozważając kolejne możliwości i milknąc, gdy ktoś podchodził za blisko. Nawet jeśli był to jakiś nieznający angielskiego Taj. Oczywiście tajemnica dotyczyła ucieczki. Sama myśl o przedostaniu się przez którykolwiek z murów, czy to w dzień, czy w nocy, nawet przy założeniu, że uda nam się wydostać z klatki, wydawała się niemożliwa. Wysokie, ponad czterometrowe ogrodzenie było dodatkowo naszpikowane zasiekami i „elektrycznym pastuchem”. A jakby tego było mało, od placu oddzielała je fosa oraz następna siatka z zasiekami. Kolejny problem stanowił fakt, iż w tym miejscu nigdy nie udawało się wyrwać poza obserwujący wszystko wzrok innych. A trzeba dodać, że przynajmniej 50 procent przebywających tu Tajów to kapusie i donosiciele. Tak zorganizowany system pozwalał strażnikom spokojnie wylegiwać się w swoich klimatyzowanych budkach, bez obawy, by coś działo się bez ich wiedzy. Żyli sobie tutaj jak prawdziwi królowie. Dosłownie wszystkim zajmowali się funkcyjni, odróżniający się od reszty niebieskimi uniformami.
Taka sytuacja dawała marne szanse na normalną próbę wspinaczki i przedzierania się przez system tutejszych ogrodzeń.

Jakiś rok wcześniej pewna grupa Chińczyków próbowała uciec stąd w dość spektakularny sposób. Udało im się przejąć samochód – niewielkiego pickupa, jednego z wjeżdżających tu co jakiś czas, by zabrać do sprzedania przedmioty wykonane przez więźniów. Były to praktycznie jedyne pojazdy dostające się na teren więzienia. Z pomocą wykonanych własnoręcznie lub zdobytych w jakiś sposób noży Chińczycy sterroryzowali kilku strażników, a następnie wzięli ich ze sobą jako zakładników. Zasłonili się mundurowymi i ruszyli autem w kierunku głównej bramy. Wszystko skończyło się jednak tuż przed nią, gdzie zdołano ich zablokować. Zastrzelono wszystkich – łącznie z robiącymi za żywe tarcze strażnikami.

Generalnie rzecz biorąc, nie było zbyt wielu osób, którym udałoby się stąd uciec. Przed paroma laty ta sztuka udała się co prawda pewnemu Australijczykowi, ale miało to miejsce w Lard Yao, a poza tym od tamtej pory zdecydowanie wzmożono ochronę. Nasz pomysł był więc zupełnie inny. Taki, którego nikt tu jeszcze nie próbował.
Otaczały nas trudne do przebrnięcia zasieki i mury. Spędzaliśmy jednak około osiem godzin dziennie na otwartej przestrzeni, a wieżyczki strażnicze nie były zbyt gęsto rozsiane. Z naszego bloku widać było zaledwie jedną. W tym punkcie obserwacyjnym znajdował się strażnik, który siedział zamknięty na 14-godzinnej wachcie. Takie tkwienie na wartowni było najgorszą z prac dla tutejszego personelu, którą traktowano wręcz jako karę. Nikt nie chciał jej wykonywać, skoro można było sobie wygodnie leżeć w klimatyzowanym biurze i być obsługiwanym przez usłużnych funkcyjnych. Zamknięci w wieżyczce oglądali więc najczęściej telewizję za pomocą małych przenośnych odbiorników albo po prostu spali. W ich ślady szli praktycznie wszyscy Tajowie, którzy mogli sobie na to pozwolić. Zwłaszcza w godzinach południowych, gdy słońce stawało się najbardziej nieznośne.

Potrzebowaliśmy helikoptera… Tak, helikoptera – i kogoś, kto nadleciałby w okolicach południa, wprawiając w osłupienie wszystkich dookoła. Musielibyśmy szybko wspiąć się na płozy, a potem od razu odlecieć. Nawet jeśli padłoby kilka strzałów, mało prawdopodobne, by były celne. Zwłaszcza że strażnicy na wieżyczkach ze swymi flintami w niczym nie przypominali snajperów. W każdym bądź razie byliśmy gotowi podjąć takie ryzyko. Helikopter zostawiłby nas na którymś z budynków Bangkoku. Dłuższe niż 15-minutowe poruszanie się nim byłoby niemożliwe. Więzienie natychmiast zaalarmowałoby policję, która wypatrywałaby śmigłowca. Należało więc załatwić czekające w pobliżu auto, by szybko rozmyć się w tłumie metropolii, oraz miejsce, gdzie można by było przeczekać w ukryciu miesiąc lub dwa. Dalej miałem już swój plan. Pojechałbym busem wożącym setki białych turystów na wyspę Ko Chang. Tam zaś bez problemu mógłbym znaleźć rybaka, który łódką przewiózłby mnie do odległej o trzydzieści kilometrów Kambodży.

John miał przyjaciela, który mógł pomóc finansowo i organizacyjnie. Gorzej było z pilotem. Ciężko było znaleźć kogoś, kto zgodziłby się na takie ryzyko z własnej woli. Musiałby być równie zdeterminowaną jak my osobą, której dodatkowo zależałoby na pieniądzach. John mógł zorganizować pewną sumę. Było to jednak zdecydowanie za mało, by zachęcić do tak szalonego czynu pilota z krajów anglojęzycznych lub Europy. Na tym więc póki co wszystko stanęło. Brak jakiejkolwiek formy komunikacji całkowicie niweczył próby znalezienia osoby, która mogłaby się tego podjąć. Myślałem o kimś z Ukrainy lub państw byłego ZSRR. Możliwe, że ktoś stamtąd zdecydowałby się na takie ryzyko za rozsądną sumę. Pozostało więc odłożyć nasz plan do czasu powstania bardziej sprzyjających okoliczności.

– Słuchaj, ja spodziewam się mojego wyroku za parę miesięcy – mówił mój angielski przyjaciel. – Jeśli będzie on wyższy niż 30 lat, a mało prawdopodobne, by nie był, to przeniosą mnie do Bang Kwang. Z tego, co widzę, ty też tam wcześniej czy później trafisz.
Bang Kwang było więzieniem, do którego trafiało się z wyrokami śmierci, dożywocia lub innym wysokim numerem, powyżej 30 lat. Na jego temat krążyły przeróżne historie. Jedno było pewne: nie mogło być tam gorzej niż tutaj.
– Jakoś się tam znajdziemy i wtedy okaże się, co dalej – dodał.
– OK – przytaknąłem, kończąc nasze rozmowy o ucieczce.
Była to szalona alternatywa, możliwe jednak, że jedyna, by nie spędzić reszty życia w tym miejscu.
 

To już ostatnia część opowieści w naszej gazecie - Jeżeli chcesz poznać dalsze losy  Michała w Tajskim więzieniu zapraszamy serdecznie wszystkich do zakupu ksiązki - "12 x śmierć"

 
 
12 x śmierć - dostępne w dobrych księgarniach
Oceń ten artykuł
(0 głosów)